Głowa mnie bolała już od samego przebudzenia się z naprawdę krótkiego i płytkiego snu. Ból był nieporównywalnie gorszy od tego z migreny, okresu, przemęczenia czy kaca. Pulsował po całej czaszce, wbijając ostre igiełki, szczególnie celując w te najsłabsze punkty. Nawet kilka tabletek najsilniejszych leków przeciwbólowych nie zdołały do końca mi pomóc. Jednak pozostały same tępe uderzenia, które rozchodziły się po całości głowy.
Idąc, nie miałam ochoty rozmawiać z moim towarzyszem tej krótkiej wycieczki. Nie zważałam także na moje otoczenie i jedynie wpatrywałam się w kawałek chodnika przede mną. Równomiernie stawiane kroki moich stóp odzianych w zwykłe trampki z bazarów wydawały głuche odgłosy, które całkiem niknęły w ulicznym hałasie. Dźwięk miliona rozmów, huczących silników samochodów i pojedynczo zdarzających się klaksonów czy szczekania psów, zagłuszał nawet moje własne myśli. Powietrze było duszne, pełne smrodu i nienadające się do oddychania. Całkiem różniące się od tego na wsi. No właśnie, od kiedy tylko wróciłam z mojej samotnej wycieczki nad rzekę do mojego miasta, wszystko zaczęło mnie irytować. Zaczynając od krzyczących i kolorowych bilbordów, przechodząc do mieszkania w wielopiętrowym budynku mieszkalnym, a kończąc na hałasie i powietrzu. Nawet moje ukochane chodzenie do galerii na zakupy, nie sprawiało już aż takiej przyjemności, chociaż niewątpliwie nadal ona się pojawiała przy tej czynności. Tyle razy jeździłam z nią do jej dziadka do tej samej dziury zabitej dechami i żaden z tych wyjazdów nie wywołał na mnie takich efektów. Nawet wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej dziękowałam sobie w duchu, że mieszkałam w dużym mieście. Chciałam tam wrócić, chociażby na jeden dzień, na kilka godzin, ale jednocześnie zaczęłam nienawidzić tego miejsca i obiecałam sobie, że nigdy tam nie postawię swojej stopy. To był zdecydowanie jej świat i nie miałam zamiaru niszczyć pewnego rodzaju magii, jaką tam pozostawiła. Kamień koło drogi potrafił mi się z nią kojarzyć na tej pieprzonej wsi.
Gdy mój chłopak nagle mnie dotknął, wzdrygnęłam się zaskoczona, ale jedynie zacisnęłam dłoń na tej jego, chcąc odreagować swoje myśli i poczuć obecność kogoś bliskiego. Nawet nie spojrzałam na niego, ale chyba rozumiał, że nie byłam w najlepszym nastroju i jedynie chciał mi w jakiś sposób pomóc uporać się z tym wszystkim. Podejrzewam, że też dlatego uparcie stanął przy tym, żeby iść ze mną. No cóż, nie miałam wyjścia i się zgodziłam, co w sumie teraz niezwykle mi się przydaje.
Weszliśmy przez ogromną otwartą bramę, kamienne aniołki patrzyły się na nas z chłodną obojętnością, stojąc na wysokich kolumnach z cegieł. Momentalnie się zmieniła atmosfera, gdy tylko zagłębiliśmy się w ten teren. Wesołe, czasami podekscytowane i za głośne rozmowy zastąpiły ciche szepty, które ledwo się słyszało. Tłum także się o wiele zmniejszył i jedynie co jakiś czas mijało się osoby, które snuły się pomiędzy grobowymi płytami. Gęsia skórka wystąpiła na moich odsłoniętych ramionach, pomimo że temperatura wskazywała na ponad dwadzieścia stopni. Podniosłam głowę, rozglądając się, bo jako jedyna z naszego małego pochodu, wiedziałam, w którą alejkę mamy skręcić, żeby dojść do celu. Jako jedyna zapamiętałam to już po pierwszym razie. Jednak wolałabym zapomnieć o istnieniu tego jednego grobu, wolałabym żyć w iluzji, że ona gdzieś jest na tym świecie i sobie spokojnie żyje, chociaż się nie odzywa do mnie, bo się pokłóciłyśmy. Tak byłoby o wiele łatwiej. Nagle zwróciłam uwagę na kobietę idącą prosto przed nami, od razu rozpoznałam jej twarz. Przełknęłam z trudem ślinę, ale nawet nie siliłam się na uśmiech na powitanie w porównaniu do kobiety. Uśmiechnęła się do nas z niemalże matczyną troską wypisaną na jej twarzy i chociaż coś w jej postawie emanowało żalem i rozpaczą, to trzymała w ryzach przytłaczające uczucia. Mama mojej przyjaciółki zdecydowanie miała twardy charakter i mocno stąpała po ziemi. Zawsze rozsądnie radziła swojej córce, ale nieraz także i ja usłyszałam od niej dobre słowo, gdy zawitałam w ich domu. Na pewno było jej cholernie ciężko, skoro nawet ja, będąc jedynie przyjaciółką, czułam się tak okropnie po jej stracie, a co dopiero jej rodzice. Jednak kobieta uśmiechała się do nas i miałam wrażenie, że po tym, jak spełniliśmy jej prośbę, czuła się lżejsza. Jakby zdjęto z niej, chociaż połowę ciężaru związanego z tym wszystkim. Pamiętałam jej błagania, gdy przyszła do mnie. Niezwykle zależało jej, żebym znalazła ten przeklęty list. Nie rozumiałam nawet w tamtym momencie na cmentarzu, po co to wszystko było, może wyczytała coś w tym jej pamiętniku, co ją skłoniło do takiej desperacji, ale nie mogłam odmówić zrozpaczonej matce. Poza tym sama byłam ciekawa treści, tego, co napisała do mnie, ale nie chciała, żebym tego widziała. Tłumaczyła, że musi zrobić to, na co jej córka nie miała odwagi. Takie dokończenie jej spraw, żeby mogła spokojnie pójść do nieba, nie martwiąc się o to, co pozostawiła na ziemi.
— Jeszcze raz bardzo ci dziękuję, za to, co zrobiłaś dla mnie, a przede wszystkim dla niej. Jestem ci wdzięczna. — Ciepły głos kobiety sprawił, że gula w gardle się powiększyła, a w oczach stanęły łzy.
Nic nie odpowiedziałam, bo nawet nie wiedziałam, co mogłabym powiedzieć. Bez zastanowienia puściłam mojego chłopaka i przytuliłam kobietę. Niemal od razu poczułam jedną obejmującą mnie jej rękę, a dłoń drugiej na swojej głowie. Delikatnie mnie głaskała, a ja wyczułam znajomy zapach. Cały dom mojej przyjaciółki był przesiąknięty tą wonią, więc pewnie osiadła się także na jej mamie, która uwielbiała kwiaty doniczkowe, którymi cały dom był zastawiony.
Pożegnanie się było za to mało wylewne i skończyło się jedynie na kiwnięciu głową, potem każda z nas poszła w swoim kierunku. Mój towarzysz przerzucił mi przez kark swoją rękę, przytulając mnie do siebie, po czym pociągnął dalej. Kiedy doszliśmy do odpowiedniego grobu, okazało się, że nie byliśmy jedynymi gośćmi. Przy płycie stał chłopak, który wpatrywał się w napisy i z ociąganiem położył na marmurze piękną czerwoną różę. Czyżby zostawiła nie także przyjaciół, ale też chłopaka? Nie miałam z nią kontaktu przez jakiś czas, więc nie wiadomo, co się wtedy mogło zadziać. Podeszliśmy, ale żadne ze zgromadzonych nie miało zamiaru się odzywać, każdy żył we własnym świecie. Nie było żadnych wielkich wieńców czy ozdobnych zniczy. Jedynie wianek zrobiony z polnych kwiatów leżał pośrodku, a w nim świeca albo otwarty znicz. Jak kto wolał to nazywać. Na czarnym kamieniu idealnie kontrastowała biała koperta, odcinała się i wyróżniała. Nie tylko u mnie była jej mama.
Nagle usłyszałam kroki, więc mimowolnie odwróciłam się w tamtą stronę. Dołączyła do nas także dziewczyna z równoległej klasy, doskonale ją pamiętałam, bo to właśnie ona darła z nią koty. Jej wróg numer jeden, jej nemezis. Jak to głupio brzmiało. Kierowała się do nas wraz ze swoją koleżanką, którą akurat nie kojarzyłam. Widać nie tylko ja wzięłam z sobą wsparcie. Podejrzewałam, że musiała się strasznie czuć z myślą, że dziewczyna, której życzyła naprawdę wiele złego, nagle w końcu zniknęła. Dosłownie. Przynajmniej ja czułabym wyrzuty sumienia. Już je czułam.
Do koperty leżącej na grobie dołączyły jeszcze dwie kolejne. Z zewnątrz wyglądające niemalże identycznie. Każda z nich była czysta, nic nie było na nich napisanego. Wszystko było zawarte w treści samego listu, to ona była najważniejsza. Chyba każdy z nas czuł, że musi powiedzieć jej to, co poczuł, czytając jej prawdziwe myśli. Ja osobiście chciałabym jej wykrzyczeć to w twarz, ale niestety nie miałam na to okazji. Pozostały jedynie listy.
Niezaadresowane.
Nie mające prawie żadnych szans spotkać się ze swoim odbiorcą.
Jednak dostarczone i przeczytane.
Niewysłane listy.
poniedziałek, 7 stycznia 2019
poniedziałek, 31 grudnia 2018
Dostarczony czwarty list
Dziękowałem sobie w duchu, że postanowiłem zabrać ze sobą swojego psa, a nie iść całkiem sam. Kompletnie nie znałem tych rejonów i polegałem jedynie na opisie z pamiętnika, Google Maps i instrukcji od miejscowych, czyli szedłem na ślepo. Z psem, chociaż czułem się trochę komfortowo i miałem jakąś złudną namiastkę bezpieczeństwa. Cały czas nerwowo sprawdzałem, czy mam włączoną lokalizację w telefonie w razie, gdybym się zgubił i musieliby mnie szukać. Mógłbym co prawda zabrać kogoś jeszcze z sobą, w końcu w grupie raźniej, ale moi rodzice nie chcieli się w to mieszać, uważali to za totalną głupotę, swoich przyjaciół nie chciałem ciągnąć z sobą, bo to była moja własna sprawa, a nie chciałem, żeby się z tego chichrali całą drogę. Sołtys wsi, u którego byłem przed wejściem do lasu, też nie był skory do pomocy i jedynie pożyczył mi kamizelkę odblaskową, mówiąc, że lepiej będzie, jak będę ją nosił, bo o ile nikt u nich już nie poluje, to nigdy nie wiadomo, co komu strzeli do głowy. Tak więc szedłem ubrany, jak choinka na święta, waląc swym oczojebnym kolorem po oczach już z kilku kilometrów. Za to kamizelkę, którą zabrałem z domu, aż tak tępy nie byłem i się dobrze przygotowałem, założyłem psu. W końcu nie chciałem, żeby został postrzelony, tylko tego by mi brakowało.
Szliśmy pierw leśną drogą, ale później według opisu ze zdjęcia, jakie posiadałem, musiałem z niej zboczyć i przedzierać się przez zarośla już jedynie ledwo widocznym szlakiem. Wszystko dokładnie sprawdzałem przed każdym skrętem, poza tym mój telefon zapisywał moją trasę, bym mógł później wrócić. A niczego bardziej w życiu nie pragnąłem jak szczęśliwego powrotu do domu. Dotarłem na kolejną już polanę, otoczoną ze wszystkich stron wysokimi drzewami. Gdy tylko zobaczyłem konstrukcję ambony myśliwskiej po jej drugiej stronie, odetchnąłem z ulgą. Znalazłem miejsce, do którego zmierzałem. Potem powinno pójść z górki. Pociągnąłem za smycz, bo mój pupil postanowił obwąchać bardzo precyzyjnie kępkę wysokiej trawy. Z oporem, ale się ruszył i truchtał przy mojej nodze.
Gdy się już trochę rozluźniłem, stwierdziłem, że mogę się trochę nacieszyć wycieczką do lasu. Mieszkałem w mieście i rzadko kiedy miałem okazje pobyć na tak świeżym i czystym powietrzu. Mimo upałów i przypiekającego słońca, dzięki cieniom koron drzew nie było aż tak źle. Byłem tutaj sam, nie licząc mojego zwierzęcia, ale nie znaczyło to, że jest cicho, wręcz przeciwnie bym powiedział. Ciągle słychać było jakieś odgłosy, a to jakieś owady brzęczały w trawie, a to liście szumiały na delikatnym wietrze, a to gdzieś tam świergotały ptaki. Było tak spokojnie, całkiem inaczej niż w centrum miasta. Jakbym trafił do całkiem innej rzeczywistości. Tylko te komary, strasznie gryzły i nie miały dla nikogo litości. Zabijałem jednego za drugim, ale nadal słyszałem to upierdliwe brzęczenie niedaleko ucha. Naprawdę nachalne zachowanie z ich strony.
Nagłe szczekanie psa gwałtownie mnie otrzeźwiło. Spojrzałem na niego, a potem w kierunku, w którym się patrzył. Na szczęście jedynie dwie sarny w popłochu uciekały w stronę zarośli. Tylko ich białe kupry było widać z daleka. Nie zwlekając dłużej, przyspieszyłem kroku i zatrzymałem się dopiero pod amboną. Wyglądała na starą, nieużywaną od dawna. W większości utrzymywała się na drzewach, ktoś dodał parę pali, które dodatkowo ją zabezpieczały. Dawało odczucie w miarę stabilnego obiektu. Odwróciłem się w stronę mojego psa i kazałem mu pilnować się i siedzieć na miejscu, ale miał mnie w nosie i gdy tylko puściłem smycz, to poszedł obsikać najbliższy pień. Nie licząc dłużej na swojego przyjaciela, zacząłem ostrożnie wspinać się po drewnianej drabince na górę. Stopnie były oblazłe i strasznie śliskie, więc kurczowo się ich trzymałem. Co chwila moje buty się ślizgały, ale szczęśliwie dotarłem do środka bez upadków i złamań. Gdy się wczołgałem i rozejrzałem po wnętrzu, pierwsze co rzuciło mi się w oczy to, że z tego miejsca mogłem obserwować o wiele większy obszar, niż mi się początkowo zdawało. Poza tym ta konstrukcja miała swój unikalny klimat, przez co przestałem się dziwić, że ona tutaj bywała nie raz. Jednak mimo atmosfery chciałem się stamtąd jak najszybciej ewakuować, dlatego na biega, zacząłem poszukiwać niedużej skrzynki, która tutaj miała gdzieś być. Nie było zbyt wiele rzeczy, więc szybko ją znalazłem. Wyciągnąłem z zasuwanej kieszeni spodni mały kluczyk, który podobno był między stronami pamiętnika. W otwartej skrzyneczce, która bardziej przypominała mini sejf pancerny, leżał nie tylko list, którego oczekiwałem. Była także zaschnięta róża i coś mi mówiło, że miała o wiele większe znaczenie niż tylko ładny wygląd. Poza tym było także nasze klasowe zdjęcie z pierwszej klasy liceum. Zrobiliśmy je na kilkudniowej wycieczce, wszyscy się wtedy genialnie bawili. Miło było spojrzeć na te uśmiechnięte twarze, ja swoją kopię zdjęcia miałem powieszoną na ścianie razem z wieloma innymi zdjęciami, które miały dla mnie wielkie znaczenie.
Usiadłem na podłodze i oparłem się plecami o ścianę ambony, żeby na spokojnie przeczytać. Rozerwałem białą kopertę i chwilę się zawahałem, nie byłem pewny czy to w porządku z mojej strony czytać jej prywatne rzeczy, które dość wyraźnie chciała schować i nie ukazywać światu. Jednak zaraz sobie przypomniałem, dlaczego to też tutaj byłem. Przypomniałem sobie swoją upartą chęć dotarcia tutaj i błagający wyraz twarzy jej mamy, kiedy to przyszła się spotkać ze mną i wręcz na kolanach prosić, żebym odnalazł list i go przeczytał. Twierdziła, że chciała zrobić to, na co jej córka nie miała dość odwagi. Chciała wyjaśnić wszystkie jej sprawy. Przypadkiem natknęła się na pamiętnik w jej rzeczach, przeczytała go i najwyraźniej zobaczyła tam coś, co ją skłoniło do takiego działania. Podobno nie byłem jedyną osobą. Rozłożyłem złożoną starannie kartkę i po krótkim wpatrywaniu się w zapełnioną całą stronę tuszem od długopisu, zacząłem wczytywać się w jego treść. Czy byłem zdziwiony jego zawartością? I to jeszcze jak. Nigdy jej zachowanie nie wskazywało na to, co do mnie czuje. Była jak koleżanka z klasy i to taka, z którą ma się mały kontakt poza zajęciami szkolnymi. A teraz?
Teraz nie żyła.
W dalszym ciągu prześladuje mnie ten dzień. Każdy wracał po lekcjach do domu, a ona szła przede mną. Jak codziennie, od poniedziałku do piątku. Przez pewien czas szliśmy w tym samym kierunku. Szła przede mną z plecakiem zarzuconym na jedno ramię oraz słuchawkami wetkniętymi w uszy. Ja za to rozmawiałem z moim najlepszym przyjacielem, idąc za nią może z dziesięć metrów. I tak nagle pojawiło się to auto. Cała ta sytuacja wydawała mi się oderwana od rzeczywistości. Zdążyłem jedynie zobaczyć, jak samochód wjeżdża w dziewczynę, a potem zatrzymuje się na ogrodzeniu czyjejś posesji. I dopiero potem dowiedziałem się od rodziców, co tak naprawdę się stało. Kierowca był pijany i najzwyczajniej w świecie zasnął za kierownicą, pojazd stracił kontrolę, wjechał na chodnik i zabił niewinną osobę.
Może to właśnie dlatego, że byłem świadkiem tego zdarzenia, tak uparcie postanowiłem odszukać list. Nic nas nie łączyło, a mimo to chciałem to zrobić. Nie do końca rozumiałem swoje postępowanie, ale jeśli jakimś cudem to, co zrobiłem, miało dać spokój jej duszy, mogłem nawet zrobić to kolejny raz.
Znów złożyłem kartkę i schowałem do lekko poturbowanej koperty, po czym ją włożyłem do skrzynki, którą zamknąłem kluczykiem. Wstałem i uśmiechnąłem się, chociaż miałem ściśnięte gardło i czułem, jak mój żołądek wywija fikołki. Zszedłem na dół tak samo ostrożnie, jak wszedłem i zanim ruszyłem w drogę powrotną, ostatni raz spojrzałem na ambonę myśliwską.
Obiecałem sobie, że i ja zacznę przychodzić w to miejsce.
Szliśmy pierw leśną drogą, ale później według opisu ze zdjęcia, jakie posiadałem, musiałem z niej zboczyć i przedzierać się przez zarośla już jedynie ledwo widocznym szlakiem. Wszystko dokładnie sprawdzałem przed każdym skrętem, poza tym mój telefon zapisywał moją trasę, bym mógł później wrócić. A niczego bardziej w życiu nie pragnąłem jak szczęśliwego powrotu do domu. Dotarłem na kolejną już polanę, otoczoną ze wszystkich stron wysokimi drzewami. Gdy tylko zobaczyłem konstrukcję ambony myśliwskiej po jej drugiej stronie, odetchnąłem z ulgą. Znalazłem miejsce, do którego zmierzałem. Potem powinno pójść z górki. Pociągnąłem za smycz, bo mój pupil postanowił obwąchać bardzo precyzyjnie kępkę wysokiej trawy. Z oporem, ale się ruszył i truchtał przy mojej nodze.
Gdy się już trochę rozluźniłem, stwierdziłem, że mogę się trochę nacieszyć wycieczką do lasu. Mieszkałem w mieście i rzadko kiedy miałem okazje pobyć na tak świeżym i czystym powietrzu. Mimo upałów i przypiekającego słońca, dzięki cieniom koron drzew nie było aż tak źle. Byłem tutaj sam, nie licząc mojego zwierzęcia, ale nie znaczyło to, że jest cicho, wręcz przeciwnie bym powiedział. Ciągle słychać było jakieś odgłosy, a to jakieś owady brzęczały w trawie, a to liście szumiały na delikatnym wietrze, a to gdzieś tam świergotały ptaki. Było tak spokojnie, całkiem inaczej niż w centrum miasta. Jakbym trafił do całkiem innej rzeczywistości. Tylko te komary, strasznie gryzły i nie miały dla nikogo litości. Zabijałem jednego za drugim, ale nadal słyszałem to upierdliwe brzęczenie niedaleko ucha. Naprawdę nachalne zachowanie z ich strony.
Nagłe szczekanie psa gwałtownie mnie otrzeźwiło. Spojrzałem na niego, a potem w kierunku, w którym się patrzył. Na szczęście jedynie dwie sarny w popłochu uciekały w stronę zarośli. Tylko ich białe kupry było widać z daleka. Nie zwlekając dłużej, przyspieszyłem kroku i zatrzymałem się dopiero pod amboną. Wyglądała na starą, nieużywaną od dawna. W większości utrzymywała się na drzewach, ktoś dodał parę pali, które dodatkowo ją zabezpieczały. Dawało odczucie w miarę stabilnego obiektu. Odwróciłem się w stronę mojego psa i kazałem mu pilnować się i siedzieć na miejscu, ale miał mnie w nosie i gdy tylko puściłem smycz, to poszedł obsikać najbliższy pień. Nie licząc dłużej na swojego przyjaciela, zacząłem ostrożnie wspinać się po drewnianej drabince na górę. Stopnie były oblazłe i strasznie śliskie, więc kurczowo się ich trzymałem. Co chwila moje buty się ślizgały, ale szczęśliwie dotarłem do środka bez upadków i złamań. Gdy się wczołgałem i rozejrzałem po wnętrzu, pierwsze co rzuciło mi się w oczy to, że z tego miejsca mogłem obserwować o wiele większy obszar, niż mi się początkowo zdawało. Poza tym ta konstrukcja miała swój unikalny klimat, przez co przestałem się dziwić, że ona tutaj bywała nie raz. Jednak mimo atmosfery chciałem się stamtąd jak najszybciej ewakuować, dlatego na biega, zacząłem poszukiwać niedużej skrzynki, która tutaj miała gdzieś być. Nie było zbyt wiele rzeczy, więc szybko ją znalazłem. Wyciągnąłem z zasuwanej kieszeni spodni mały kluczyk, który podobno był między stronami pamiętnika. W otwartej skrzyneczce, która bardziej przypominała mini sejf pancerny, leżał nie tylko list, którego oczekiwałem. Była także zaschnięta róża i coś mi mówiło, że miała o wiele większe znaczenie niż tylko ładny wygląd. Poza tym było także nasze klasowe zdjęcie z pierwszej klasy liceum. Zrobiliśmy je na kilkudniowej wycieczce, wszyscy się wtedy genialnie bawili. Miło było spojrzeć na te uśmiechnięte twarze, ja swoją kopię zdjęcia miałem powieszoną na ścianie razem z wieloma innymi zdjęciami, które miały dla mnie wielkie znaczenie.
Usiadłem na podłodze i oparłem się plecami o ścianę ambony, żeby na spokojnie przeczytać. Rozerwałem białą kopertę i chwilę się zawahałem, nie byłem pewny czy to w porządku z mojej strony czytać jej prywatne rzeczy, które dość wyraźnie chciała schować i nie ukazywać światu. Jednak zaraz sobie przypomniałem, dlaczego to też tutaj byłem. Przypomniałem sobie swoją upartą chęć dotarcia tutaj i błagający wyraz twarzy jej mamy, kiedy to przyszła się spotkać ze mną i wręcz na kolanach prosić, żebym odnalazł list i go przeczytał. Twierdziła, że chciała zrobić to, na co jej córka nie miała dość odwagi. Chciała wyjaśnić wszystkie jej sprawy. Przypadkiem natknęła się na pamiętnik w jej rzeczach, przeczytała go i najwyraźniej zobaczyła tam coś, co ją skłoniło do takiego działania. Podobno nie byłem jedyną osobą. Rozłożyłem złożoną starannie kartkę i po krótkim wpatrywaniu się w zapełnioną całą stronę tuszem od długopisu, zacząłem wczytywać się w jego treść. Czy byłem zdziwiony jego zawartością? I to jeszcze jak. Nigdy jej zachowanie nie wskazywało na to, co do mnie czuje. Była jak koleżanka z klasy i to taka, z którą ma się mały kontakt poza zajęciami szkolnymi. A teraz?
Teraz nie żyła.
W dalszym ciągu prześladuje mnie ten dzień. Każdy wracał po lekcjach do domu, a ona szła przede mną. Jak codziennie, od poniedziałku do piątku. Przez pewien czas szliśmy w tym samym kierunku. Szła przede mną z plecakiem zarzuconym na jedno ramię oraz słuchawkami wetkniętymi w uszy. Ja za to rozmawiałem z moim najlepszym przyjacielem, idąc za nią może z dziesięć metrów. I tak nagle pojawiło się to auto. Cała ta sytuacja wydawała mi się oderwana od rzeczywistości. Zdążyłem jedynie zobaczyć, jak samochód wjeżdża w dziewczynę, a potem zatrzymuje się na ogrodzeniu czyjejś posesji. I dopiero potem dowiedziałem się od rodziców, co tak naprawdę się stało. Kierowca był pijany i najzwyczajniej w świecie zasnął za kierownicą, pojazd stracił kontrolę, wjechał na chodnik i zabił niewinną osobę.
Może to właśnie dlatego, że byłem świadkiem tego zdarzenia, tak uparcie postanowiłem odszukać list. Nic nas nie łączyło, a mimo to chciałem to zrobić. Nie do końca rozumiałem swoje postępowanie, ale jeśli jakimś cudem to, co zrobiłem, miało dać spokój jej duszy, mogłem nawet zrobić to kolejny raz.
Znów złożyłem kartkę i schowałem do lekko poturbowanej koperty, po czym ją włożyłem do skrzynki, którą zamknąłem kluczykiem. Wstałem i uśmiechnąłem się, chociaż miałem ściśnięte gardło i czułem, jak mój żołądek wywija fikołki. Zszedłem na dół tak samo ostrożnie, jak wszedłem i zanim ruszyłem w drogę powrotną, ostatni raz spojrzałem na ambonę myśliwską.
Obiecałem sobie, że i ja zacznę przychodzić w to miejsce.
sobota, 29 grudnia 2018
Dostarczony pierwszy list
Uważnie stawiałam kroki, starając się jednocześnie dokładnie rozglądać po okolicy. Miękki grunt pod moimi stopami się zapadał, tworząc wyraźne ślady podeszwy moich butów, które swoją drogą były już całe ubłocone. Świergot ptaków łączył się z rwącą, ale płytką rzeką. Żałowałam, że nie wzięłam słuchawek, bo o wiele lepiej mi by się szukało z muzyką i nie dłużyłby mi się tak czas. Tylko że rozładowane na nic by mi się nie przydały, a zapomniałam na noc podłączyć. Co prawda mogłabym puścić piosenki na głośno, ale to nie to samo, a do tego, po co straszyć zwierzęta, już wystarczało, że zakłócałam im spokój swoją obecnością.
W pewnym momencie potknęłam się o kamień i cudem zdołałam utrzymać równowagę. Co nie zmieniło faktu, że gdyby nie wytrzymałe serce, zeszłabym na zawał. Stanęłam, odsapnąć trochę i uspokoić nerwy. W ogóle nie wiedziałam, gdzie znajduje się opisane miejsce, więc szłam z brzegiem rzeki. Irytowało mnie to, bo jej mama mnie wręcz błagała, żebym znalazła i przeczytała list, jaki jest tam schowany, a ja nie mogłam go nawet zlokalizować po dobrej godzinie szukania. Naprawdę chciałam pomóc, spełnić obietnicę.
Westchnęłam ze zrezygnowaniem i otarłam nadgarstkiem pot z czoła i nosa. Słońce dawało się we znaki i nie zamierzało odpuścić. To aż dziwne, że mimo tego brzeg rzeki nadal był w postaci błota, a woda w dalszym ciągu znajdowała się jeszcze w korycie. Możliwe, że to efekt nocnej burzy, chociaż byłam bardziej przygotowana na to, że wszystko zdąży wyschnąć. Inaczej założyłabym jakieś obuwie, którego nie byłoby mi, aż tak szkoda ubrudzić. O tyle dobrze, że założyłam coś zakrytego, a nie jakieś sandały.
Wyciągnęłam telefon, jeszcze raz sprawdzając opis miejsca, który znajdował się na sfotografowanym kawałku kartki. Według niego powinnam już dawno być u celu, chyba że trafiłam nie na tę polną ścieżkę, co trzeba. Nigdy za specjalnie nie interesowałam się takimi miejscami, od urodzenia mieszkałam w dużym mieście, a tutaj bywałam czasami z nią u jej dziadka podczas wakacji. To mnie między innymi odróżniało od niej, ona uwielbiała łazić po takich dzikich miejscach, najchętniej zostałaby tutaj do końca życia. Ja o wiele bardziej wolałam galerie i ruchliwe ulice. Wiedziałam, że nienawidzi być w mieście i chciała przeprowadzić się do dziadka z rodzicami, ale oni kurczowo trzymali się swoich prac. Woleli zarabiać, będąc na wysokich stanowiskach niż paść krowy na wsi. W pewnym sensie było mi jej żal. Jakby mi kazali teraz mieszkać na jakimś zadupiu i oporządzać zwierzęta to chyba bym umarła. A jeszcze bez kontaktu ze światem? Tragedia. Ona pewnie musiała czuć się podobnie, mieszkając w apartamentowcu.
Pamiętam, jak się przeprowadziła, mając z może siedem lat, już nawet nie pamiętam. Ciągle była na uboczu i wolała się nie wychylać, wydawało mi się, że nawet się nas boi. Wtedy też postawiłam za cel, żeby się z nią zaprzyjaźnić, rozweselać ją każdego dnia. Byłam dzieckiem, nawet nie wiedziałam, co to nachalność. Jakimś cudem udało mi się do niej dotrzeć, chociaż bardziej po prostu się do mnie przyzwyczaiła. Przez tyle lat udało nam się, prawie że bezproblemowo ze sobą przeżyć. Jakoś tak się uzupełniałyśmy, ja mówiłam, ona słuchała. Chociaż nie powiem, umiała się odgryźć, jak ktoś ją wkurzał. Jak ta jej nemezis, wróg numer jeden. Czasami jak słyszałam jej teksty to, aż się dławiłam śliną i zastanawiałam się, czy mi ją czasem nie podmienili. Wydaje mi się, że ją nienawidziła, bo ten jej przyjaciel się w niej bujał. Nie była idealna, nie wyglądała jak supermodelka prosto z wybiegu. Nie posiadała długich nóg, nie była specjalnie chuda, nawet bym powiedziała, że lekko przy kości. Nie wyróżniała się zbytnio, nie ubierała się modnie, raczej tak, żeby jej było wygodnie. Jednak mimo to miała wielu adoratorów, coś w niej było takiego, że przyciągała ich do siebie. Może to jej spokojna osobowość i lekka tajemnicza nuta, a może właśnie ta przeciętność. Nie wiedziałam, ale to właśnie przez to coś, co interesowało chłopaków, było powodem do tego, żeby dziewczyny ją obgadywały za plecami. Byłam osobą, która rozmawiała ze wszystkimi i wszystko, co się dzieje w naszej szkole, wiedziałam, czasami także i poza nią. Także i te plotki mnie nie ominęły, ale nic z tym nie zrobiłam. Co trochę żałowałam. Szczególnie patrząc na to, jak i w gimnazjum razem z tą dziewczyną darła koty w dalszym ciągu. A potem kłóciła się także ze mną. Naprawdę wtedy uważałam, że nie potrafi cieszyć się moim szczęściem ze mną i ciągle podcina mi skrzydła. Próbowała odciągnąć od tego, co kochałam. Od chłopaka, od przyjaciół i znajomych, od kosmetyków i zakupów. Kompletnie jej nie rozumiałam, zmieniłam się to prawda, ale wydawało mi się, że na lepsze. Jednak chyba według niej na gorsze. Pokłóciłyśmy się i rozeszłyśmy po gimnazjum. Z tego, co pamiętam, zostawiłam cię samą z twoim wrogiem, chyba nawet nikt z naszej klasy nie poszedł do tego liceum, co ona, ale nie byłam pewna. Tak tęskniłam za dawnymi czasami. Tymi naszymi głupimi rozmowami, niemającymi w ogóle sensu. Czasami miałam ochotę się z tobą skontaktować, ale zawsze uparcie sobie powtarzałam, że to nie ja pierwsza wyciągnę dłoń na zgodę.
Nagły rechot żaby sprowadził mnie na ziemię, odskoczyłam do tyłu zaskoczona i wyrwana z zamyślenia. Grunt nagle osunął się spod moich stóp, brzeg oderwał się i razem z kawałkiem gleby wpadłam do rzeki. Chociaż może bardziej pasowałoby rzeczki. Co prawda na szerokość była taka, że samochód mógłby sobie jechać korytem, ale głębokość wody sięgała mi może po kolana, jedynie nurt był dosyć szybki i rwący. Jednak siedząc tyłkiem na dnie, uważałam, że poziom był stanowczo za wysoki. Dobrze, że telefon, chociaż miałam wodoodporny. Znaczy nie tak fabrycznie, ale już tyle razy mi do niej wpadł i nic się nie stało, że mogliby do pakietu wpisać tę zaletę. Podniosłam się i ze zniesmaczoną miną spojrzałam na swój ubiór. Cały mokry. Mogłam jedynie dziękować, za to, że nie było jakiegoś mułu czy glonów, a sama woda i piach z kamieniami. Podniosłam wzrok, a na horyzoncie majaczył mostek. Zrobiony z betonowych słupów telekomunikacyjnych, tak jak było opisane we fragmencie jej pamiętnika. Z radości miałam ochotę skakać i ucałować żabę w podziękowaniu, ale zamiast tego pędem ruszyłam w tamtym kierunku, nawet nie wychodząc z rzeki. I tak gorzej ze mną być nie mogło. Woda trochę co prawda spowalniała moje ruchy, ale szłam z nurtem, nie pod prąd.
Gdy tylko dopadłam miejsca docelowego, zatrzymałam się i oparłam o beton, oddychając głęboko. Zdecydowanie nie nadawałam się do sprintów w upale. Kiedy tylko moje płuca nie domagały się pomsty do nieba, a ja przestałam przeklinać, po tym, jak nie zabrałam z sobą niczego do picia, rozejrzałam się po okolicy. Krajobraz nie za wiele się zmienił, aczkolwiek ja szukałam konkretnej rzeczy, którą namierzyłam w przybrzeżnych pałkach wodnych. Dokładniej szklaną butelkę, skrzętnie schowaną, tak, żeby nie była widoczna, ani żeby czasem słońce nie potraktowało jej jak soczewki i nie zjarało całego terenu. Szybko ją stamtąd wygrzebałam i aż pisnęłam z radości, gdy dostrzegłam zrolowaną kopertę w środku. Tylko napotkałam mały problem, dokładniej, nie wiedziałam jak mam to wyjąć. Jednak po chwili mnie oświeciło i nie wiele myśląc, jebnęłam butelką o słup. Z łatwością się rozpadła, a ja zdążyłam złapać list, zanim wpadł do wody. Wtedy raczej nie przeczytałabym za wiele.
Zaklejoną kopertę, wręcz rozerwałam jak dzieci papier na prezentach. Z uśmiechem na ustach zaczęłam wczytywać się w zdania. Byłam dumna z siebie, że zdołałam spełnić prośbę jej mamy. Na pewno się jej poprawi humor, jak jej powiem, że zrobiłam to, o co mnie prosiła. Tylko że z każdym kolejnym akapitem mój uśmiech znikał. Zdecydowanie nie tego się spodziewałam. Sama nawet nie wiem, kiedy emocje wzięły górę i po prostu opadła na kolana, nie przejmując się tym, że nadal byłam w rzece. Gdy skończyłam list, moja ręka mimowolnie opadła, a kartka popłynęła z nurtem. Nawet nie miałam ochoty jej łapać. Potem zwyczajnie się rozpłakałam, żałośnie szlochałam na jakimś bezludnym zadupiu, żałując jak jeszcze nigdy w życiu, że to nie ja wyciągnęłam pierwsza dłoń. Wtedy może by to inaczej wyglądało, a gdy poznałam sytuację z jej perspektywy, wiedziałam jedynie, że mimo wszystko nie znałam jej aż tak dobrze, jak myślałam.
A łzy cały czas skapywały z moich policzków i łączyły się z prądem rzecznym, goniąc odpływający daleko list.
W pewnym momencie potknęłam się o kamień i cudem zdołałam utrzymać równowagę. Co nie zmieniło faktu, że gdyby nie wytrzymałe serce, zeszłabym na zawał. Stanęłam, odsapnąć trochę i uspokoić nerwy. W ogóle nie wiedziałam, gdzie znajduje się opisane miejsce, więc szłam z brzegiem rzeki. Irytowało mnie to, bo jej mama mnie wręcz błagała, żebym znalazła i przeczytała list, jaki jest tam schowany, a ja nie mogłam go nawet zlokalizować po dobrej godzinie szukania. Naprawdę chciałam pomóc, spełnić obietnicę.
Westchnęłam ze zrezygnowaniem i otarłam nadgarstkiem pot z czoła i nosa. Słońce dawało się we znaki i nie zamierzało odpuścić. To aż dziwne, że mimo tego brzeg rzeki nadal był w postaci błota, a woda w dalszym ciągu znajdowała się jeszcze w korycie. Możliwe, że to efekt nocnej burzy, chociaż byłam bardziej przygotowana na to, że wszystko zdąży wyschnąć. Inaczej założyłabym jakieś obuwie, którego nie byłoby mi, aż tak szkoda ubrudzić. O tyle dobrze, że założyłam coś zakrytego, a nie jakieś sandały.
Wyciągnęłam telefon, jeszcze raz sprawdzając opis miejsca, który znajdował się na sfotografowanym kawałku kartki. Według niego powinnam już dawno być u celu, chyba że trafiłam nie na tę polną ścieżkę, co trzeba. Nigdy za specjalnie nie interesowałam się takimi miejscami, od urodzenia mieszkałam w dużym mieście, a tutaj bywałam czasami z nią u jej dziadka podczas wakacji. To mnie między innymi odróżniało od niej, ona uwielbiała łazić po takich dzikich miejscach, najchętniej zostałaby tutaj do końca życia. Ja o wiele bardziej wolałam galerie i ruchliwe ulice. Wiedziałam, że nienawidzi być w mieście i chciała przeprowadzić się do dziadka z rodzicami, ale oni kurczowo trzymali się swoich prac. Woleli zarabiać, będąc na wysokich stanowiskach niż paść krowy na wsi. W pewnym sensie było mi jej żal. Jakby mi kazali teraz mieszkać na jakimś zadupiu i oporządzać zwierzęta to chyba bym umarła. A jeszcze bez kontaktu ze światem? Tragedia. Ona pewnie musiała czuć się podobnie, mieszkając w apartamentowcu.
Pamiętam, jak się przeprowadziła, mając z może siedem lat, już nawet nie pamiętam. Ciągle była na uboczu i wolała się nie wychylać, wydawało mi się, że nawet się nas boi. Wtedy też postawiłam za cel, żeby się z nią zaprzyjaźnić, rozweselać ją każdego dnia. Byłam dzieckiem, nawet nie wiedziałam, co to nachalność. Jakimś cudem udało mi się do niej dotrzeć, chociaż bardziej po prostu się do mnie przyzwyczaiła. Przez tyle lat udało nam się, prawie że bezproblemowo ze sobą przeżyć. Jakoś tak się uzupełniałyśmy, ja mówiłam, ona słuchała. Chociaż nie powiem, umiała się odgryźć, jak ktoś ją wkurzał. Jak ta jej nemezis, wróg numer jeden. Czasami jak słyszałam jej teksty to, aż się dławiłam śliną i zastanawiałam się, czy mi ją czasem nie podmienili. Wydaje mi się, że ją nienawidziła, bo ten jej przyjaciel się w niej bujał. Nie była idealna, nie wyglądała jak supermodelka prosto z wybiegu. Nie posiadała długich nóg, nie była specjalnie chuda, nawet bym powiedziała, że lekko przy kości. Nie wyróżniała się zbytnio, nie ubierała się modnie, raczej tak, żeby jej było wygodnie. Jednak mimo to miała wielu adoratorów, coś w niej było takiego, że przyciągała ich do siebie. Może to jej spokojna osobowość i lekka tajemnicza nuta, a może właśnie ta przeciętność. Nie wiedziałam, ale to właśnie przez to coś, co interesowało chłopaków, było powodem do tego, żeby dziewczyny ją obgadywały za plecami. Byłam osobą, która rozmawiała ze wszystkimi i wszystko, co się dzieje w naszej szkole, wiedziałam, czasami także i poza nią. Także i te plotki mnie nie ominęły, ale nic z tym nie zrobiłam. Co trochę żałowałam. Szczególnie patrząc na to, jak i w gimnazjum razem z tą dziewczyną darła koty w dalszym ciągu. A potem kłóciła się także ze mną. Naprawdę wtedy uważałam, że nie potrafi cieszyć się moim szczęściem ze mną i ciągle podcina mi skrzydła. Próbowała odciągnąć od tego, co kochałam. Od chłopaka, od przyjaciół i znajomych, od kosmetyków i zakupów. Kompletnie jej nie rozumiałam, zmieniłam się to prawda, ale wydawało mi się, że na lepsze. Jednak chyba według niej na gorsze. Pokłóciłyśmy się i rozeszłyśmy po gimnazjum. Z tego, co pamiętam, zostawiłam cię samą z twoim wrogiem, chyba nawet nikt z naszej klasy nie poszedł do tego liceum, co ona, ale nie byłam pewna. Tak tęskniłam za dawnymi czasami. Tymi naszymi głupimi rozmowami, niemającymi w ogóle sensu. Czasami miałam ochotę się z tobą skontaktować, ale zawsze uparcie sobie powtarzałam, że to nie ja pierwsza wyciągnę dłoń na zgodę.
Nagły rechot żaby sprowadził mnie na ziemię, odskoczyłam do tyłu zaskoczona i wyrwana z zamyślenia. Grunt nagle osunął się spod moich stóp, brzeg oderwał się i razem z kawałkiem gleby wpadłam do rzeki. Chociaż może bardziej pasowałoby rzeczki. Co prawda na szerokość była taka, że samochód mógłby sobie jechać korytem, ale głębokość wody sięgała mi może po kolana, jedynie nurt był dosyć szybki i rwący. Jednak siedząc tyłkiem na dnie, uważałam, że poziom był stanowczo za wysoki. Dobrze, że telefon, chociaż miałam wodoodporny. Znaczy nie tak fabrycznie, ale już tyle razy mi do niej wpadł i nic się nie stało, że mogliby do pakietu wpisać tę zaletę. Podniosłam się i ze zniesmaczoną miną spojrzałam na swój ubiór. Cały mokry. Mogłam jedynie dziękować, za to, że nie było jakiegoś mułu czy glonów, a sama woda i piach z kamieniami. Podniosłam wzrok, a na horyzoncie majaczył mostek. Zrobiony z betonowych słupów telekomunikacyjnych, tak jak było opisane we fragmencie jej pamiętnika. Z radości miałam ochotę skakać i ucałować żabę w podziękowaniu, ale zamiast tego pędem ruszyłam w tamtym kierunku, nawet nie wychodząc z rzeki. I tak gorzej ze mną być nie mogło. Woda trochę co prawda spowalniała moje ruchy, ale szłam z nurtem, nie pod prąd.
Gdy tylko dopadłam miejsca docelowego, zatrzymałam się i oparłam o beton, oddychając głęboko. Zdecydowanie nie nadawałam się do sprintów w upale. Kiedy tylko moje płuca nie domagały się pomsty do nieba, a ja przestałam przeklinać, po tym, jak nie zabrałam z sobą niczego do picia, rozejrzałam się po okolicy. Krajobraz nie za wiele się zmienił, aczkolwiek ja szukałam konkretnej rzeczy, którą namierzyłam w przybrzeżnych pałkach wodnych. Dokładniej szklaną butelkę, skrzętnie schowaną, tak, żeby nie była widoczna, ani żeby czasem słońce nie potraktowało jej jak soczewki i nie zjarało całego terenu. Szybko ją stamtąd wygrzebałam i aż pisnęłam z radości, gdy dostrzegłam zrolowaną kopertę w środku. Tylko napotkałam mały problem, dokładniej, nie wiedziałam jak mam to wyjąć. Jednak po chwili mnie oświeciło i nie wiele myśląc, jebnęłam butelką o słup. Z łatwością się rozpadła, a ja zdążyłam złapać list, zanim wpadł do wody. Wtedy raczej nie przeczytałabym za wiele.
Zaklejoną kopertę, wręcz rozerwałam jak dzieci papier na prezentach. Z uśmiechem na ustach zaczęłam wczytywać się w zdania. Byłam dumna z siebie, że zdołałam spełnić prośbę jej mamy. Na pewno się jej poprawi humor, jak jej powiem, że zrobiłam to, o co mnie prosiła. Tylko że z każdym kolejnym akapitem mój uśmiech znikał. Zdecydowanie nie tego się spodziewałam. Sama nawet nie wiem, kiedy emocje wzięły górę i po prostu opadła na kolana, nie przejmując się tym, że nadal byłam w rzece. Gdy skończyłam list, moja ręka mimowolnie opadła, a kartka popłynęła z nurtem. Nawet nie miałam ochoty jej łapać. Potem zwyczajnie się rozpłakałam, żałośnie szlochałam na jakimś bezludnym zadupiu, żałując jak jeszcze nigdy w życiu, że to nie ja wyciągnęłam pierwsza dłoń. Wtedy może by to inaczej wyglądało, a gdy poznałam sytuację z jej perspektywy, wiedziałam jedynie, że mimo wszystko nie znałam jej aż tak dobrze, jak myślałam.
A łzy cały czas skapywały z moich policzków i łączyły się z prądem rzecznym, goniąc odpływający daleko list.
czwartek, 27 grudnia 2018
Dostarczony trzeci list
Przedzierałam się przez wysoką trawę z ogromną niechęcią, jednocześnie patrząc pod nogi, a lewą dłonią odganiając wszelkie upierdliwe robactwa, szczególnie muchy i komary kręcące się koło mojej twarzy. Pot lał mi się po karku, przez co kosmyki włosów, które uciekły z koka, nieprzyjemnie mi się przylepiały do skóry. Słońce zdecydowanie za mocno przygrzewało, a już były popołudniowe, a wręcz wieczorne godziny. Nawet czapka z daszkiem nie dawała mi odpowiedniej ochrony przed udarem słonecznym. Zapach wysuszonej roślinności drażnił mój nos, zdecydowanie tego nie lubiłam. I zdecydowanie nie wiedziałam, co tam robiłam.
Kolejny raz zerknęłam na ekran telefonu, żeby upewnić się, czy na pewno idę w odpowiednie miejsce. Jednak wszystko wskazywało na to, że szłam w dobrym kierunku, więc gdy tylko na horyzoncie ujrzałam mój cel podróży, odetchnęłam z ulgi, że się nie zgubiłam. Chciałam mieć to wszystko najszybciej za sobą. Miałam inne problemy na głowie i to jeszcze o wiele gorsze niż łażenie po jakiś zarośniętych, dzikich dziurach.
Budynek przede mną trudno nazwać było domem, chociaż raczej powinnam powiedzieć, że ta ruina. Trochę dachu brakowało, ściany się kruszyły, okien już nie było, a wyłamane drzwi wejściowe stały oparte o futrynę. Kiedyś na pewno to był bardzo ładny dom, na co wskazywały pozostałości zadaszonego ganku i symetrycznej, parterowej budowli. Podczas odwiedzin tego miejsca można to było uznać co najwyżej za melinę dla pseudo graficiarzy i różnych innych podejrzanych typów. Mimo że w pewnym sensie ekscytowały mnie takie porzucone miejsca, to miałam opory przed przestąpieniem progu. Moją jedyną bronią do samoobrony był schowany w kieszeni składany nóż, który rodzice zabierali z sobą na grzyby. Wątpiłam w swoje zdolności posługiwania się tym i zapewne nic by mi to nie pomogło, że pomachałabym nim przed moim ewentualnym przeciwnikiem. Wsunęłam telefon do tylnej kieszeni spodni i zacisnęłam z nerwów w dłoni sznurek od worka, który miałam zarzucony na plecy.
Idąc do wejścia, skradałam się, uważnie stawiając kroki i cały czas nasłuchując. Nawet mimowolnie skuliłam się i szłam pochylona na ugiętych nogach. Z perspektywy osoby trzeciej na pewno wyglądałam bardzo zabawnie, ale mi wtedy nie było do śmiechu. Bałam się. Cholernie się bałam, ale sobie i tej kobiecie obiecałam, że to zrobię, więc nie mogłam odpuścić. Poza tym zżerała mnie ciekawość.
W środku było pusto. Znaczy tak teoretycznie, bo w praktyce było całkiem inaczej. Nikogo oprócz mnie i pająków nie było, aczkolwiek po syfie można było z łatwością wydedukować, że nie byłam pierwszą osobą tutaj. Wszędzie walały się puszki, butelki i inne śmieci po różnych używkach. Pozostało tu też parę mebli jeszcze z czasów, gdy ktoś mieszkał w tym budynku, ale moi poprzednicy postanowili zniszczyć wszystko i tylko kanapa z fotelem do kompletu jako tako się ostała w miarę dobrym stanie jak na standardy takiej ruiny. Podłoga była zrobiona z desek, chociaż gdzie nie gdzie powstały dziury. Obdrapany tynk i odłażąca farba były ładnie przyozdobione sprejem i chociaż w większości były to jakieś zwykłe szpecące bazgroły, to znalazło się kilka naprawdę ciekawych dzieł.
Odetchnęłam głęboko, gdy po przelotnym przejrzeniu wszystkich pomieszczeń nikogo nie zauważyłam. Stres i strach o wiele się zmniejszył, co nie znaczyło, że chciałabym tutaj spędzić więcej czasu niż potrzeba, dlatego szybko wzięłam się za poszukiwania. Zsunęłam worek na buty z ramienia i wyciągnęłam z niego złożoną kartkę, a przy okazji napiłam się wody, którą wzięłam z sobą. Zgodnie ze wskazówkami przeszłam z pokoju z kanapą i fotelem do tego pomieszczenia, które wydawało się najmniej uczęszczane, nie było w nim zbędnych śmieci, a i rysunków na ścianach zbyt wiele nie było. Zresztą miało ono najmniejszą powierzchnię, ale za to ogromną dziurę po oknie, która wychodziła akurat na majaczące w oddali zabudowania jakiejś wsi. Przyjrzałam się podłodze i według instrukcji czy może raczej mapy, trzecia deska od lewej strony powinna być obluzowana. Przykucnęłam przy niej, ale wcale się nie poruszyła, gdy chciałam ją podważyć. Z frustracją prychnęłam i podniosłam się wkurzona. Cały ten cyrk na marne? Wychujała mnie? W gniewie rzuciłam workiem, a ten odbił się od ściany i spadł na podłogę, gdzie swoim ciężarem podniósł przeciwną stronę deski. Myślałam, że z szoku nie zdołam się ruszyć, ale już po chwili podeszłam tam i odsunęłam drewno na bok. Rzeczywiście, w dziurze tak jak mówiła wskazówka, znajdowała się biała koperta wraz z małą karteczką, na której pisała prośba o zostawienie tego w spokoju. Nie było szans, żebym sobie odpuściła. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że jeśli stałabym tyłem do okna, to moja lewa strona byłaby do drugiej stronie pokoju. No tak, żeby nie było za łatwo.
Z niechęcią usiadłam na zakurzonym parkiecie, w myślach przeklinając na to, że będę musiała po powrocie zmienić spodnie i te, co miałam na sobie uprać. A były to moje ulubione. Jednak nogi już mnie bolały i jedynie wołały o trochę odpoczynku. Zdecydowanie nie byłam osobą wytrzymałą fizycznie. Słaba kondycja, zbyt szybko się męczyłam. Rozcięłam nożykiem zaklejoną kopertę, przynajmniej było wiadomo, że nikt tego nie ruszał, a przede wszystkim nie czytał. Wyjęłam złożony papier i go rozłożyłam. Nie byłam pewna czy chciałam to czytać, ale obiecałam jej mamie, a do tego ciekawość ciągle pchała mnie na przód. Już po przelotnym spojrzeniu na kartkę, można było zauważyć, że list, chociaż dosyć długi, nie był najdłuższy. Mieścił się na jednej stronie, a pismo było dosyć rozwlekłe, ale zgrabne. Bez dalszego wahania zaczęłam czytać i z każdym kolejnym zdaniem czułam jednocześnie żal, gorycz i gniew, wręcz wściekłość. Gdy tylko skończyłam postscriptum, zmięłam list w kulkę i rzuciłam nim przed siebie. W moich oczach krążyły łzy, ale nie miałam zamiaru pozwolić im spłynąć po policzkach. Nie dla tej szmaty.
Naprawdę, że też się nie skapnęłam, że ona jest taka tępa i niczego nie kojarzy. Nie pamięta. To nie ja zaczęłam tę całą wojnę między nami, chociaż muszę przyznać, że to ja otwarcie przypuściłam kontratak. Wszystko było jej winą. Zaczęło się, to gdy mój jedyny przyjaciel, którego znałam od dzieciaka, się w niej zabujał. Nic nie byłoby w tym takiego dziwnego, gdyby nie to, że ja się w nim podkochiwałam, ale nigdy nie miałam odwagi wyznać mu tego i wyjść z friendzonu, dlatego też po cichu zagryzałam zęby i czekałam na rozwój sytuacji. Pomimo cichego głosu zazdrości, chciałam, żeby był szczęśliwy, dlatego często mu doradzałam i popychałam na przód. Ona za to udawała niewiniątko, grzeczne dziewczę, a tak naprawdę to uwodziła wszystkich dookoła. Nie tylko mój przyjaciel na nią leciał. Rozmawiała, umawiała się, uśmiechała i śmiała jak idiotka. Robiła im wszystkim nadzieję, a potem gdy zbierali odwagę, by zaproponować związek, bezlitośnie ich odrzucała. Tak też z nim zrobiła, a ten przez dłuższy czas nie mógł się pozbierać psychicznie, chociaż nie dawał po sobie poznać. Był wrażliwą i kochaną osobą, więc mimo że ukrywał, to wszystko głęboko przeżywał. Potem musiał wyjechać z rodzicami, a ja zostałam sama z zazdrością, złamanym sercem i nienawiścią, która ciągle rosła we mnie do tej suki. Zawsze taka niby niewidoczna, a gdy przychodziło, co do czego to wszędzie się pchała. Zwracała na siebie uwagę wszystkich, chociaż ciągle się wypierała, że niby ona to taka jebana cicha myszka i nieśmiała dziewczynka. Wkurzała mnie samą swoją obecnością. Nawet nie zdawała sobie jak bardzo. Od gimnazjum dogryzałyśmy sobie nawzajem, chociaż już od podstawówki jej nie lubiłam, tylko że wtedy, chociażby ją tolerowałam.
— Ty miałaś dość?! — Podniosłam się i kopnęłam mój worek, który wylądował obok zmiętej w kulkę kartki. — Ty?!
W przypływie złości kopnęłam nawet ścianę, ale to bardziej ja ucierpiałam niż ona. Chociaż na początku nawet nie pomyślałam o bólu stopy, odzianej jedynie w znoszone trampki.
— Chciałaś pokoju? Zawieszenia broni?
Przecież byłaś osobą, na którą zwaliłam wszystko, co złe. Nienawidziłam cię z całego serca. I tylko dzięki tobie nie nienawidziłam siebie samej.
Kolejny raz zerknęłam na ekran telefonu, żeby upewnić się, czy na pewno idę w odpowiednie miejsce. Jednak wszystko wskazywało na to, że szłam w dobrym kierunku, więc gdy tylko na horyzoncie ujrzałam mój cel podróży, odetchnęłam z ulgi, że się nie zgubiłam. Chciałam mieć to wszystko najszybciej za sobą. Miałam inne problemy na głowie i to jeszcze o wiele gorsze niż łażenie po jakiś zarośniętych, dzikich dziurach.
Budynek przede mną trudno nazwać było domem, chociaż raczej powinnam powiedzieć, że ta ruina. Trochę dachu brakowało, ściany się kruszyły, okien już nie było, a wyłamane drzwi wejściowe stały oparte o futrynę. Kiedyś na pewno to był bardzo ładny dom, na co wskazywały pozostałości zadaszonego ganku i symetrycznej, parterowej budowli. Podczas odwiedzin tego miejsca można to było uznać co najwyżej za melinę dla pseudo graficiarzy i różnych innych podejrzanych typów. Mimo że w pewnym sensie ekscytowały mnie takie porzucone miejsca, to miałam opory przed przestąpieniem progu. Moją jedyną bronią do samoobrony był schowany w kieszeni składany nóż, który rodzice zabierali z sobą na grzyby. Wątpiłam w swoje zdolności posługiwania się tym i zapewne nic by mi to nie pomogło, że pomachałabym nim przed moim ewentualnym przeciwnikiem. Wsunęłam telefon do tylnej kieszeni spodni i zacisnęłam z nerwów w dłoni sznurek od worka, który miałam zarzucony na plecy.
Idąc do wejścia, skradałam się, uważnie stawiając kroki i cały czas nasłuchując. Nawet mimowolnie skuliłam się i szłam pochylona na ugiętych nogach. Z perspektywy osoby trzeciej na pewno wyglądałam bardzo zabawnie, ale mi wtedy nie było do śmiechu. Bałam się. Cholernie się bałam, ale sobie i tej kobiecie obiecałam, że to zrobię, więc nie mogłam odpuścić. Poza tym zżerała mnie ciekawość.
W środku było pusto. Znaczy tak teoretycznie, bo w praktyce było całkiem inaczej. Nikogo oprócz mnie i pająków nie było, aczkolwiek po syfie można było z łatwością wydedukować, że nie byłam pierwszą osobą tutaj. Wszędzie walały się puszki, butelki i inne śmieci po różnych używkach. Pozostało tu też parę mebli jeszcze z czasów, gdy ktoś mieszkał w tym budynku, ale moi poprzednicy postanowili zniszczyć wszystko i tylko kanapa z fotelem do kompletu jako tako się ostała w miarę dobrym stanie jak na standardy takiej ruiny. Podłoga była zrobiona z desek, chociaż gdzie nie gdzie powstały dziury. Obdrapany tynk i odłażąca farba były ładnie przyozdobione sprejem i chociaż w większości były to jakieś zwykłe szpecące bazgroły, to znalazło się kilka naprawdę ciekawych dzieł.
Odetchnęłam głęboko, gdy po przelotnym przejrzeniu wszystkich pomieszczeń nikogo nie zauważyłam. Stres i strach o wiele się zmniejszył, co nie znaczyło, że chciałabym tutaj spędzić więcej czasu niż potrzeba, dlatego szybko wzięłam się za poszukiwania. Zsunęłam worek na buty z ramienia i wyciągnęłam z niego złożoną kartkę, a przy okazji napiłam się wody, którą wzięłam z sobą. Zgodnie ze wskazówkami przeszłam z pokoju z kanapą i fotelem do tego pomieszczenia, które wydawało się najmniej uczęszczane, nie było w nim zbędnych śmieci, a i rysunków na ścianach zbyt wiele nie było. Zresztą miało ono najmniejszą powierzchnię, ale za to ogromną dziurę po oknie, która wychodziła akurat na majaczące w oddali zabudowania jakiejś wsi. Przyjrzałam się podłodze i według instrukcji czy może raczej mapy, trzecia deska od lewej strony powinna być obluzowana. Przykucnęłam przy niej, ale wcale się nie poruszyła, gdy chciałam ją podważyć. Z frustracją prychnęłam i podniosłam się wkurzona. Cały ten cyrk na marne? Wychujała mnie? W gniewie rzuciłam workiem, a ten odbił się od ściany i spadł na podłogę, gdzie swoim ciężarem podniósł przeciwną stronę deski. Myślałam, że z szoku nie zdołam się ruszyć, ale już po chwili podeszłam tam i odsunęłam drewno na bok. Rzeczywiście, w dziurze tak jak mówiła wskazówka, znajdowała się biała koperta wraz z małą karteczką, na której pisała prośba o zostawienie tego w spokoju. Nie było szans, żebym sobie odpuściła. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że jeśli stałabym tyłem do okna, to moja lewa strona byłaby do drugiej stronie pokoju. No tak, żeby nie było za łatwo.
Z niechęcią usiadłam na zakurzonym parkiecie, w myślach przeklinając na to, że będę musiała po powrocie zmienić spodnie i te, co miałam na sobie uprać. A były to moje ulubione. Jednak nogi już mnie bolały i jedynie wołały o trochę odpoczynku. Zdecydowanie nie byłam osobą wytrzymałą fizycznie. Słaba kondycja, zbyt szybko się męczyłam. Rozcięłam nożykiem zaklejoną kopertę, przynajmniej było wiadomo, że nikt tego nie ruszał, a przede wszystkim nie czytał. Wyjęłam złożony papier i go rozłożyłam. Nie byłam pewna czy chciałam to czytać, ale obiecałam jej mamie, a do tego ciekawość ciągle pchała mnie na przód. Już po przelotnym spojrzeniu na kartkę, można było zauważyć, że list, chociaż dosyć długi, nie był najdłuższy. Mieścił się na jednej stronie, a pismo było dosyć rozwlekłe, ale zgrabne. Bez dalszego wahania zaczęłam czytać i z każdym kolejnym zdaniem czułam jednocześnie żal, gorycz i gniew, wręcz wściekłość. Gdy tylko skończyłam postscriptum, zmięłam list w kulkę i rzuciłam nim przed siebie. W moich oczach krążyły łzy, ale nie miałam zamiaru pozwolić im spłynąć po policzkach. Nie dla tej szmaty.
Naprawdę, że też się nie skapnęłam, że ona jest taka tępa i niczego nie kojarzy. Nie pamięta. To nie ja zaczęłam tę całą wojnę między nami, chociaż muszę przyznać, że to ja otwarcie przypuściłam kontratak. Wszystko było jej winą. Zaczęło się, to gdy mój jedyny przyjaciel, którego znałam od dzieciaka, się w niej zabujał. Nic nie byłoby w tym takiego dziwnego, gdyby nie to, że ja się w nim podkochiwałam, ale nigdy nie miałam odwagi wyznać mu tego i wyjść z friendzonu, dlatego też po cichu zagryzałam zęby i czekałam na rozwój sytuacji. Pomimo cichego głosu zazdrości, chciałam, żeby był szczęśliwy, dlatego często mu doradzałam i popychałam na przód. Ona za to udawała niewiniątko, grzeczne dziewczę, a tak naprawdę to uwodziła wszystkich dookoła. Nie tylko mój przyjaciel na nią leciał. Rozmawiała, umawiała się, uśmiechała i śmiała jak idiotka. Robiła im wszystkim nadzieję, a potem gdy zbierali odwagę, by zaproponować związek, bezlitośnie ich odrzucała. Tak też z nim zrobiła, a ten przez dłuższy czas nie mógł się pozbierać psychicznie, chociaż nie dawał po sobie poznać. Był wrażliwą i kochaną osobą, więc mimo że ukrywał, to wszystko głęboko przeżywał. Potem musiał wyjechać z rodzicami, a ja zostałam sama z zazdrością, złamanym sercem i nienawiścią, która ciągle rosła we mnie do tej suki. Zawsze taka niby niewidoczna, a gdy przychodziło, co do czego to wszędzie się pchała. Zwracała na siebie uwagę wszystkich, chociaż ciągle się wypierała, że niby ona to taka jebana cicha myszka i nieśmiała dziewczynka. Wkurzała mnie samą swoją obecnością. Nawet nie zdawała sobie jak bardzo. Od gimnazjum dogryzałyśmy sobie nawzajem, chociaż już od podstawówki jej nie lubiłam, tylko że wtedy, chociażby ją tolerowałam.
— Ty miałaś dość?! — Podniosłam się i kopnęłam mój worek, który wylądował obok zmiętej w kulkę kartki. — Ty?!
W przypływie złości kopnęłam nawet ścianę, ale to bardziej ja ucierpiałam niż ona. Chociaż na początku nawet nie pomyślałam o bólu stopy, odzianej jedynie w znoszone trampki.
— Chciałaś pokoju? Zawieszenia broni?
Przecież byłaś osobą, na którą zwaliłam wszystko, co złe. Nienawidziłam cię z całego serca. I tylko dzięki tobie nie nienawidziłam siebie samej.
Witajcie!
Zanim dodam na bloga kolejny rozdział Niewysłanych Listów, chciałabym wszystkich moich czytelników serdecznie i szczerze przeprosić za to, że zniknęłam na około dwa miesiące i nawet się nie odezwałam czy was poinformowałam. Szczerze mówiąc nie mam wymówek, chociaż kilka powodów by się znalazło na usprawiedliwienie się, dlatego nie będę się tłumaczyć. W końcu tylko winny się tłumaczy, co nie? Jednakże moje jakże wspaniałe przyjaciółki przyleciały do mnie ze screenem ostatniego posta i zagroziły, że mnie zabiją jak czegoś nie dodam, a przede wszystkim nie napiszę i pokażę. Po części dziękuję wam dziewczyny, ale następnym razem zróbcie to w mniej agresywny sposób. Przemocy mówimy stop.
Dlatego zapraszam do czytania kolejnego rozdziału!
Jeszcze raz przepraszam :c
Dlatego zapraszam do czytania kolejnego rozdziału!
Jeszcze raz przepraszam :c
środa, 7 listopada 2018
Dostarczony drugi list
Pogoda zdecydowanie nie pasowała do nastroju panującego wśród zebranej grupy ludzi. Słońce ładnie przygrzewało, po raz pierwszy od dobrych kilku miesięcy, gdy to panowały mrozy i padał śnieg. Można było uznać ten dzień za pierwszy w roku wskazujący na nadchodzącą wiosnę. Po białym puchu pozostały resztki tam, gdzie wcześniej były największe zaspy. Jednakże przez roztopy zrobiło się wielkie błoto i trzeba było uważać na to, jak się stawia kroki. Uważnie przypatrywałam się podłożu, co w sumie było mi na rękę, nie chciałam rozglądać się po otoczeniu ani widzieć tych wszystkich współczujących spojrzeń. To zdecydowanie nie było dla mnie i najchętniej w ogóle bym tu nie przychodziła, ale raczej nie wypadało mi się ulotnić. Dlatego, zamiast się użalać nad sobą, postanowiłam skupić się na miętoleniu w palcach skrawka lekkiej kurtki, która zastąpiła jej cieplejszą wersję na zimę. Nie było wiatru, ale mimo to moje włosy od czasu do czasu wpadały mi na twarz, a ja mimowolnie pociągałam nosem, sama nie wiedząc czy to od emocji, czy może od tego, że pomimo dosyć ciepłego dnia ubrałam się stanowczo zbyt lekko i było mi trochę zimno.
Na ogół byłam osobą, która wolała się wtapiać w otoczenie albo nawet stawać się niewidzialna. Chciałam zwracać na siebie uwagę, ale nigdy nie miałam na tyle odwagi, by się pokazać. Jestem beznadziejna w kontaktach międzyludzkich. Prawie każde ich zachowanie wydaje mi się wymuszone, na pokaz, dla własnego interesu. W sumie najwięcej czasu miałam styczność z rówieśnikami ze szkoły, więc nie powinno wydawać się to aż tak dziwne. Dlatego też idąc ścieżką, będąc całkowicie ubrana na biało, czułam się jak latarnia pośród czarnej masy. Dosłownie, jako jedyna odbiegałam od reszty, gdzie każdy się ubrał elegancko i na czarno, żeby ukazać szacunek i żałobę. Nie, żebym ja tego nie robiła. Zdecydowanie mogłam potwierdzić, że to właśnie ja najbardziej rozpaczałam po tej stracie. Tylko że ja nie okazywałam uczuć wszem wobec, byłam typem, który wypłakiwał się dopiero w samotności, więc zagryzłam zęby i szłam przed siebie. Jednak ta okazja była wyjątkowa, bo on zasługiwał na więcej niż zwyczajny pogrzeb. Musiałam zrobić coś więcej, manifest moich uczuć miał inną formę, nie było to wypłakiwanie się nad grobem. Nie w moim stylu było być taką, jak wszyscy dookoła, nawet jeśli wolałam się kamuflować wśród tłumu. A z moją białą koszulą, białą kurtką, białą spódnicą, białymi zakolanówkami i ukochanymi białymi trampkami zdecydowanie się wyróżniałam.
Stałam pomiędzy tymi wszystkimi mogiłami, które były w różnym stanie, jedne się już rozlatywały bądź były całkowicie zarośnięte, inne miały na sobie ogromne wieńce i najdroższe oraz najpiękniejsze znicze, które zdążyły się wypalić od zeszłorocznego święta zmarłych. Pozostałe miały palące się, ale też w prawie każdym przypadku najskromniejsze lampiony, które kojarzą nam się z tymi za parę złotych. Takie małe, często czerwone lub białe z metalową, okrągłą przykrywką. Już po samym spojrzeniu mogłam stwierdzić, kogo się odwiedza regularnie, a nie tylko od okazji bądź w ogóle. Wpatrując się w zwiędłe chryzantemy, a nawet zeschnięte, z których niewiele zostało, wręcz same kikuty łodyg, poczułam, jak jeszcze bardziej pogarsza się mój humor. Nie mogłam dopuścić, żeby jego pamięć też tak po prostu wyparowała podczas codziennej rutyny. Zdecydowanie powinniśmy o nim pamiętać i miło wspominać. Przynajmniej ja miałam zamiar to robić.
Cały obrzęd minął mi szybciej niż pstryknięcie palcami, może dlatego, że odpłynęłam myślami całkowicie w inny świat. Wróciłam do czasów, gdy jeszcze będąc małym wypierdkiem, bujałam się na huśtawce zrobionej z opony chyba od traktora. W sensie tej mniejsze, co jest z przodu pojazdu. Zawieszona ona była na mojej ukochanej dzikiej jabłoni, która robiła za takie centrum całego mojego dzieciństwa. To tam miałam również amatorsko zrobiony domek na drzewie, gdzie trzymałam każdą swoją pamiątkę i ważną dla mnie rzecz. To także tam ukrywałam psiaka, którego spotkałam kiedyś na spacerze po łąkach. Biedaczyna próbował polować na myszy lub zające, ewentualnie inne zwierzęta, które zdołałby złapać. Widząc jego kości, niewiele myśląc, się zaprzyjaźniłam. Jako dziecko byłam strasznie nierozsądna, skoro tak po prostu podeszłam i pogłaskałam wygłodniałego psa. Jednak nic mi się nie stało i przemyciłam go do mojej bazy, w której mieszkam i do której przynosiłam mu wykradzione jedzenie. Patrząc na tę sytuację z perspektywy czasu, zdecydowanie mogłam uznać, że dziadek o wszystkim wiedział, ale dzielnie grał niczego nieświadomego, a ja żyłam w przekonaniu, że mam wielki sekret do utrzymania w tajemnicy przed innymi, bo pozbyliby się mojego przyjaciela, a ten pies zdecydowanie nim był, aż do końca swojego żywota. Zawsze mnie bronił i pilnował z ukrycia, jako inteligentne zwierzę zawsze się mnie słuchał i nie pokazywał na oczy pozostałym domownikom, nie szczekał i nie robił hałasu, który mógłby sprowadzić kogoś. Mogłam go spokojnie nazwać moim aniołem stróżem.
Poczułam nagłe szturchnięcie w ramię, które brutalnie wyrwało mnie z zamyślenia. Zdezorientowana spojrzałam na tatę, który ruchem głowy wskazał mi, że to czas. Naprawdę nie wiem, dlaczego uznali, że to właśnie ja powinnam wygłosić krótką przemowę na temat zmarłego. Nie miałam żadnych zdolności pisarskich, a do tego z trudem przychodziło mi wyrażanie emocji poprzez przełożenie ich na słowa. Przekonałam się o tym, podczas pisania listów czy wpisów do pamiętnika. Głupota.
Niepewnie podeszłam do osoby, która podała mi mikrofon. No tak, przecież musi mnie usłyszeć całe zebranie. Odetchnęłam głęboko w zamiarze uspokojenia się, jednakże nic mi to nie dało. Odchrząknęłam, pozbywając się chrypy z głosu i jeszcze raz wypuściłam powietrze z płuc.
— Dziadku. — Ścisnęłam dłoń na białej kopercie, którą miałam schowaną w kieszeni kurtki. — Nie muszę ci wygłaszać długich zdań, bo doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, co chcę ci przekazać. Czuję, że jesteś tutaj ze mną i już zawsze będziesz. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie chciałbyś, żebym była ubrana na czarno i w tym kolorze przechodziła całą żałobę. Pamiętam, jak kazałeś mi się ubierać w jasne kolory, twierdziłeś, że bardziej mi pasują. Dlatego dzisiaj specjalnie dla ciebie, jestem na biało. Kolor tak samo czysty, jak każde twoje intencje wobec mnie.
Ostrożnie podeszłam do wykopanej dziury, w której to już spoczywała trumna. Nagły ucisk w mojej klatce piersiowej odebrał mi oddech. Z trudem przełknęłam ślinę, czując, jak coraz bardziej się trzęsę. Mimo to uśmiechnęłam się, łzy nie wytrzymały i pociekły po moich policzkach, ale w tamtym momencie nie za bardzo mnie to interesowało. Drżący uśmiech bardziej przypominał zapewne oblicze rozpaczy i żalu niż wesoły gest ukazujący szczęście i radość, ale nie było żadnych szans na kłamanie. Nie teraz.
Z pewnym wahaniem wyjęłam list, który trzymałam cały czas w dłoni i szybkim ruchem wrzuciłam go do wykopanego grobu. Spadł idealnie na drewnianą powierzchnię, która niedługo miała zostać zakopana i przykryta marmurową płytą.
— Doskonale wiesz, co chcę ci powiedzieć — szepnęłam, już nie w mikrofon.
Stałam tam już tak do końca z tym samym drżącym uśmiechem i spływającymi łzami.
Dziadku, nadal cię kocham.
Na ogół byłam osobą, która wolała się wtapiać w otoczenie albo nawet stawać się niewidzialna. Chciałam zwracać na siebie uwagę, ale nigdy nie miałam na tyle odwagi, by się pokazać. Jestem beznadziejna w kontaktach międzyludzkich. Prawie każde ich zachowanie wydaje mi się wymuszone, na pokaz, dla własnego interesu. W sumie najwięcej czasu miałam styczność z rówieśnikami ze szkoły, więc nie powinno wydawać się to aż tak dziwne. Dlatego też idąc ścieżką, będąc całkowicie ubrana na biało, czułam się jak latarnia pośród czarnej masy. Dosłownie, jako jedyna odbiegałam od reszty, gdzie każdy się ubrał elegancko i na czarno, żeby ukazać szacunek i żałobę. Nie, żebym ja tego nie robiła. Zdecydowanie mogłam potwierdzić, że to właśnie ja najbardziej rozpaczałam po tej stracie. Tylko że ja nie okazywałam uczuć wszem wobec, byłam typem, który wypłakiwał się dopiero w samotności, więc zagryzłam zęby i szłam przed siebie. Jednak ta okazja była wyjątkowa, bo on zasługiwał na więcej niż zwyczajny pogrzeb. Musiałam zrobić coś więcej, manifest moich uczuć miał inną formę, nie było to wypłakiwanie się nad grobem. Nie w moim stylu było być taką, jak wszyscy dookoła, nawet jeśli wolałam się kamuflować wśród tłumu. A z moją białą koszulą, białą kurtką, białą spódnicą, białymi zakolanówkami i ukochanymi białymi trampkami zdecydowanie się wyróżniałam.
Stałam pomiędzy tymi wszystkimi mogiłami, które były w różnym stanie, jedne się już rozlatywały bądź były całkowicie zarośnięte, inne miały na sobie ogromne wieńce i najdroższe oraz najpiękniejsze znicze, które zdążyły się wypalić od zeszłorocznego święta zmarłych. Pozostałe miały palące się, ale też w prawie każdym przypadku najskromniejsze lampiony, które kojarzą nam się z tymi za parę złotych. Takie małe, często czerwone lub białe z metalową, okrągłą przykrywką. Już po samym spojrzeniu mogłam stwierdzić, kogo się odwiedza regularnie, a nie tylko od okazji bądź w ogóle. Wpatrując się w zwiędłe chryzantemy, a nawet zeschnięte, z których niewiele zostało, wręcz same kikuty łodyg, poczułam, jak jeszcze bardziej pogarsza się mój humor. Nie mogłam dopuścić, żeby jego pamięć też tak po prostu wyparowała podczas codziennej rutyny. Zdecydowanie powinniśmy o nim pamiętać i miło wspominać. Przynajmniej ja miałam zamiar to robić.
Cały obrzęd minął mi szybciej niż pstryknięcie palcami, może dlatego, że odpłynęłam myślami całkowicie w inny świat. Wróciłam do czasów, gdy jeszcze będąc małym wypierdkiem, bujałam się na huśtawce zrobionej z opony chyba od traktora. W sensie tej mniejsze, co jest z przodu pojazdu. Zawieszona ona była na mojej ukochanej dzikiej jabłoni, która robiła za takie centrum całego mojego dzieciństwa. To tam miałam również amatorsko zrobiony domek na drzewie, gdzie trzymałam każdą swoją pamiątkę i ważną dla mnie rzecz. To także tam ukrywałam psiaka, którego spotkałam kiedyś na spacerze po łąkach. Biedaczyna próbował polować na myszy lub zające, ewentualnie inne zwierzęta, które zdołałby złapać. Widząc jego kości, niewiele myśląc, się zaprzyjaźniłam. Jako dziecko byłam strasznie nierozsądna, skoro tak po prostu podeszłam i pogłaskałam wygłodniałego psa. Jednak nic mi się nie stało i przemyciłam go do mojej bazy, w której mieszkam i do której przynosiłam mu wykradzione jedzenie. Patrząc na tę sytuację z perspektywy czasu, zdecydowanie mogłam uznać, że dziadek o wszystkim wiedział, ale dzielnie grał niczego nieświadomego, a ja żyłam w przekonaniu, że mam wielki sekret do utrzymania w tajemnicy przed innymi, bo pozbyliby się mojego przyjaciela, a ten pies zdecydowanie nim był, aż do końca swojego żywota. Zawsze mnie bronił i pilnował z ukrycia, jako inteligentne zwierzę zawsze się mnie słuchał i nie pokazywał na oczy pozostałym domownikom, nie szczekał i nie robił hałasu, który mógłby sprowadzić kogoś. Mogłam go spokojnie nazwać moim aniołem stróżem.
Poczułam nagłe szturchnięcie w ramię, które brutalnie wyrwało mnie z zamyślenia. Zdezorientowana spojrzałam na tatę, który ruchem głowy wskazał mi, że to czas. Naprawdę nie wiem, dlaczego uznali, że to właśnie ja powinnam wygłosić krótką przemowę na temat zmarłego. Nie miałam żadnych zdolności pisarskich, a do tego z trudem przychodziło mi wyrażanie emocji poprzez przełożenie ich na słowa. Przekonałam się o tym, podczas pisania listów czy wpisów do pamiętnika. Głupota.
Niepewnie podeszłam do osoby, która podała mi mikrofon. No tak, przecież musi mnie usłyszeć całe zebranie. Odetchnęłam głęboko w zamiarze uspokojenia się, jednakże nic mi to nie dało. Odchrząknęłam, pozbywając się chrypy z głosu i jeszcze raz wypuściłam powietrze z płuc.
— Dziadku. — Ścisnęłam dłoń na białej kopercie, którą miałam schowaną w kieszeni kurtki. — Nie muszę ci wygłaszać długich zdań, bo doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, co chcę ci przekazać. Czuję, że jesteś tutaj ze mną i już zawsze będziesz. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie chciałbyś, żebym była ubrana na czarno i w tym kolorze przechodziła całą żałobę. Pamiętam, jak kazałeś mi się ubierać w jasne kolory, twierdziłeś, że bardziej mi pasują. Dlatego dzisiaj specjalnie dla ciebie, jestem na biało. Kolor tak samo czysty, jak każde twoje intencje wobec mnie.
Ostrożnie podeszłam do wykopanej dziury, w której to już spoczywała trumna. Nagły ucisk w mojej klatce piersiowej odebrał mi oddech. Z trudem przełknęłam ślinę, czując, jak coraz bardziej się trzęsę. Mimo to uśmiechnęłam się, łzy nie wytrzymały i pociekły po moich policzkach, ale w tamtym momencie nie za bardzo mnie to interesowało. Drżący uśmiech bardziej przypominał zapewne oblicze rozpaczy i żalu niż wesoły gest ukazujący szczęście i radość, ale nie było żadnych szans na kłamanie. Nie teraz.
Z pewnym wahaniem wyjęłam list, który trzymałam cały czas w dłoni i szybkim ruchem wrzuciłam go do wykopanego grobu. Spadł idealnie na drewnianą powierzchnię, która niedługo miała zostać zakopana i przykryta marmurową płytą.
— Doskonale wiesz, co chcę ci powiedzieć — szepnęłam, już nie w mikrofon.
Stałam tam już tak do końca z tym samym drżącym uśmiechem i spływającymi łzami.
Dziadku, nadal cię kocham.
niedziela, 4 listopada 2018
Niewysłany czwarty list
1 listopada naszego roku
Wydaje mi się, że właśnie ten list będzie tym najdłuższym, za co cię przepraszam, bo teoretycznie będziesz miał najwięcej do przetrawienia i zrozumienia. Jednak chociaż poprawi to moje morale po tym ostatnim, który dosyć mocno ugodził mój zmysł perfekcjonizmu. Takie mam oczekiwania co do tego, a ty przecież i tak czytać nie będziesz, co jedynie umacnia mój zamysł napisania tym razem dobrze, tego wszystkiego, co czuję i myślę.
Uważam, że to będzie też ostatni list, który ma mi przynieść wybłaganą ulgę i oczyszczenie. Pomijając dzisiejsze słowa, wydusiłam z siebie już raczej wszystko, co mnie tak uwierało na duszy, więc mam nadzieję na dostanie spokoju. Chciałabym w końcu przestać za dużo myśleć i porządnie się wyspać, bez złudnych snów lub budzenia się kilka razy w ciągu nocy. Zdecydowanie za bardzo mnie zmęczyło życie w takim trybie, a przecież nie mogę funkcjonować na kofeinie czy energetykach, bo w końcu moje serce wykorkuje i tym bardziej nie będę miała się czym martwić. Gorzej, że zostawiłabym za wiele niedokończonych spraw i marzeń na tym świecie. Chciałabym do czegoś dotrzeć, zanim dopadnie mnie śmierć. Chociaż mam wiele problemów i zmartwień głównie emocjonalnych, z którymi nie do końca sobie radzę, to nie jestem typem samobójcy. Widzę wiele innych celów, które chciałabym zrealizować, a nie wierzę w życie pośmiertne czy reinkarnację, więc wątpię, żebym miała możliwości ich realizacji, gdy zostanę złożona do grobu.
Jednak wróćmy może do sensu i powodu pisania tego listu, bo zaczęłam temat, który stanowczo nie wiążę z tym, o czym chciałam się rozpisać. Albo może ma to jakieś powiązania? Nie ważne. Trzymajmy się głównego wątku. Inaczej z listu wyjdzie mi saga, a z nią tym bardziej będę miała trudności ze schowaniem przed innymi.
Nawet nie zdajesz sobie sprawę z tego, jak trudno jest mi to wszystko napisać. Sama przed sobą czasami boję się przyznawać do tego, a co dopiero spisać to na kartkę, gdzie nie mam stuprocentowej pewności, że nikt, dosłownie nikt, nie ujrzy tego kawałka papieru, a nawet nie będzie wiedział o jego istnieniu. To naprawdę wielkie ryzyko i ciągle się waham, mimo że jeszcze przed chwilą uparcie twierdziłam, że wszystko z siebie wyrzucę. Irytuje mnie to.
Dobra, biorę głęboki wdech i piszę, póki się jeszcze do końca nie rozmyśliłam. Tak naprawdę to zainteresowałam się tobą, można to chyba nawet nazwać zauroczeniem. Zdaję sobie sprawę z tego, że raczej będziesz tym nieźle zdziwiony, nigdy nawet nie dałam ci grama podejrzeń, że mi się podobasz. Spokojnie, tak miało być, specjalnie nic nie pokazywałam, od początku wiedziałam, że nie mam szans. Nasze relacje opierały się na tych czysto koleżeńskich, byliśmy wzajemnie znajomymi z klasy. Widziałam, że w ogóle się mną nie interesowałeś, zdecydowanie wolałeś inny typ dziewczyn. A ja zdecydowanie do niego nie należałam. Jednak mimo świadomości bezsensu całego tego uczucia nie potrafiłam ot tak przestać. To jest o wiele trudniejsze, niż się może komukolwiek wydawać, a naprawdę chciałabym to przerwać, jak najszybciej.
Każde twoje słowa, każde twoje gesty, każde twoje kolejne dziewczyny. Boli to wszystko tak niemiłosiernie, że gdybym tylko wierzyła w Boga, błagałabym go o zlitowanie się nade mną i zakończenie tego cierpienia. Naprawdę, zazdrość niszczy mnie całkowicie, a egoizm moich pragnień po niej poprawia. Tak strasznie chciałaby być obok ciebie jako ktoś więcej.
Piszę ten list dla siebie, więc także przed sobą przyznam się do wszystkiego. Wyspowiadam się całkowicie szczerze. Nie ma zatajania informacji i mijania się z prawdą.
Nie potrafię określić, kiedy dokładnie się zaczęło. Wydaje mi się, że wtedy gdy coraz częściej rozmawiałeś ze mną na lekcjach czy na przerwach. Poznałam cię lepiej i jakoś tak wyszło. Przez dobre kilka dni, jak nie tydzień, zastanawiałam się, czy na pewno mój zdesperowany umysł mnie nie oszukuje. Czy po prostu swojej potrzeby bliskości nie zwala na ciebie, jako na kogoś, kto jest w dosyć dobrych relacjach ze mną. Jednak reakcje na twoje poniektóre zachowania upewniła mnie w tym, że to chyba nie tylko chore wymysły mojego genialnego umysłu.
Szczerze mówiąc, nie wyjawiłam tego nikomu, jedynymi dowodami są wpisy w moim pamiętniku, które ciągną się przez dobre kilkanaście stron, jak nie więcej. Łzawe wpisy. W pewnym momencie chciałam się poradzić mojej jedynej i najlepszej przyjaciółki, ale dosyć szybko to odrzuciłam, stwierdzając, że to nie jest zbyt dobry pomysł, szczególnie znając jej charakter. Zaraz o tym wiedziałaby cała szkoła, bo nieudolnie chciałaby coś z tym zrobić. Jakoś pomóc.
Tylko że tu nie ma co pomagać, bo nawet nie ma szans na jakikolwiek związek.
Wiesz, nadal pojawiają się złudne sny, czy to te nocne, czy te na jawie. Mącą mi w głowie i chociaż na chwilę pozwalają mi żyć w idealnej rzeczywistości. Czasami sama wykorzystuję moją wyobraźnię i zanurzam się na trochę w iluzji, żeby przynajmniej namiastki samotności się pozbyć. Szkoda, tylko że potem jeszcze gorzej jest z moim humorem, gdy dojdzie do mnie, że tutaj nie ma możliwości na szczęśliwe zakończenie.
Takie życie.
Za co się w tobie zauroczyłam? Nie potrafię jednoznacznie wskazać, wydaje mi się, że za całokształt, szczególnie za charakter. A jeśli chodzi o wygląd, to raczej twoje oczy przyciągają najbardziej moją uwagę. Ciągle mówisz, że nie lubisz tego koloru i wydaje cię się po prostu brzydki, ale dla mnie są one niezwykłe. Wyjątkowe. Gdybyś to przeczytał, to może poprawiłbyś sobie zdanie o nich, ale niestety nie mam zamiaru ci pokazywać tej kartki. Przepraszam. Może kiedyś uda mi się powiedzieć w rzeczywistości coś podobnego do tego zdania, jak uzbieram na tyle odwagi.
Na ogół już sama nie jestem pewna, czy z czasem jest ze mną lepiej, czy gorzej, bo jednocześnie przyzwyczajam się do praktycznie codziennego widoku ciebie i udawania, że wszystko jest tak, jak było przed moimi uczuciami. Jednak pomimo wszystko coraz częściej wpadam w wir myśli mnie pogrążających. Coraz bardziej mam wrażenie, że to ze mną jest coś nie tak. Zamiast się użalać, powinnam się za siebie wziąć i coś z tym zrobić, tylko że nie potrafię. Nie chcę ci niszczyć spokojnego życia, ewentualnie po prostu boję się bezpośredniego odrzucenia przez ciebie. Usłyszenia tego na własne uszy. Tak, całkiem możliwa jest taka opcja. Chyba od zawsze byłam niezwykłym tchórzem, ale dobrze to ukrywałam. Tego jednak przed sobą nie ukryję.
Muszę jednak przyznać, że ty akurat nie ponosisz żadnej winy. Nie masz nic na sumieniu ze mną związanego. Nie mogę cię przecież zmusić do odwzajemnienia uczuć, skoro nie jesteś mną zainteresowany, a związek z litości, który rozpadłby się po jakimś tygodniu, mnie nie kręci. Ten cały ból, jaki odczuwam, nie mogę zwalić na ciebie, chociaż czasami mam na to naprawdę ogromną ochotę. Może jakbym cię przez to cierpienie znienawidziła, to byłoby mi lepiej, ale z drugiej strony nie chcę cię darzyć negatywnymi emocjami. Nie zasłużyłeś na nie.
Pozostanę przy sporadycznych wspólnych rozmowach, ukradkowym przyglądaniu się tobie i wyżywaniu się ze wszystkich emocji poprzez bicie worka treningowego wiszącego w moim pokoju albo agresywnym graniu w koszykówkę na zajęciach wychowania fizycznego. Mam jeszcze awaryjny plan biegania aż do padnięcia. Także możesz być pewny, iż nic nie zakłóci twój spokój z mojej strony. Dam sobie radę, może za jakiś czas w końcu przyjdzie do mnie trochę szczęścia i uwolnię się od tego wszystkiego. Zacznę nowe życie.
Ciągle zauroczona
Subskrybuj:
Posty (Atom)