Opowiadając moją historię, chciałbym, żeby była pełna tajemnic, przygód, dramatu i niespodziewanych zwrotów akcji. Sam początek powinien zachęcić do dalszego poznania opowieści, a jej treść wywoływać gęsią skórkę i dreszcze podczas fragmentów grozy, płacz przy melancholii i nostalgii oraz uśmiech przy radosnych i żartobliwych chwilach. Niestety z pełną odpowiedzialnością muszę oświadczyć, że to wszystko zaczyna się głupotą, która raczej zniesmacza lub bawi. Raczej nie zapowiada zbyt dobrze tego, co chcę wam przekazać, ale cóż poradzić, skoro nie wypada mi kłamać bądź koloryzować fakty? Do tego muszę zacząć akurat w tym, a nie innym momencie, żeby wszystko było zrozumiałe i przejrzyste. Mam nadzieję, że uda mi się ubrać wszystko w takie słowa, żeby nie wyjść na jeszcze większego debila.
Co robił szesnastoletni Vincent podczas sobotniego popołudnia? Nie, nie balowałem. Siedziałem na dupie w domu w samych spodniach dresowych, pochłaniając słodycze w niebezpiecznych ilościach, popijając to dwulitrową butelką żrącej pepsi, odmóżdżając się serialikami, które niby ukazują wydarzenia z życia wzięte. Chciałem nacieszyć się możliwością zostania samemu w domu, gdy moja mama jeszcze nie wróciła z pracy. Naprawdę nie chciałem z nikim dzielić się moją ukochaną kanapą znajdującą się w salonie, ale kompletnie nie przewidziałem tego, że moi przyjaciele postanowią mi zrobić nalot na mieszkanie i nie zamknąłem drzwi wejściowych na klucz. Oni nie zamierzali się cackać i czekać aż im otworzę, tylko weszli, nawet nie pukając. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że w ogóle nie zdziwiłem się na ich zachowanie. W wiatrołapie zrobili wielki raban i byłem niemal na sto procent pewny, że któryś z nich potknął się o próg i zarył ryjem o podłogę. Później usłyszany potok przekleństw tylko mnie w tym utwierdził. No cóż, za wysokie progi na pańskie nogi. Przechyliłem się do tyłu i opadłem na sofę, jednocześnie wydając dziwny odgłos, który ni to był jękiem, ni to okrzykiem załamania. Dwójka chłopaków stanęła nade mną jak kaci i wyszczerzyła swoje zęby. Przykryłem oczy swoim przedramieniem, wdychając ciężko. Na tym by się skończyło moje sobotnie leniuchowanie.
— Od tego jedzenia to jedynie przytyjesz. — Usłyszałem głos Gabriela. — A od takiego ubioru się przeziębisz. Zapomniałeś, że mamy początek grudnia głąbie?
Odsunąłem rękę z twarzy i spojrzałem na niego, wyglądał całkowicie tak jak zwykle. Ciemnobrązowe włosy z gęstą grzywką przykrywającą jego czoło. Zgarbiona postawa, a do tego sylwetka jak szkielet. Ubrany był w luźną koszulkę z nadrukiem jakiegoś zespołu, czarną bluzę i ciemne jeansy. Nie można zapomnieć o kolczyku w nosie, który zawsze zwraca szczególną uwagę i tych w uszach. No i jego nieodłączna czarna czapka.
Nagły ciężar na brzuchu sprawił, że aż krzyknąłem i uniosłem trochę górną część ciała. Skok na ciebie żywej wagi w okolicach sześćdziesięciu kilogramów wcale nie jest niczym przyjemnym. Nie polecam z całego serca.
— Zgłupiałeś do reszty ty chory pojebie?! Co ty robisz?!
— Siedzę sobie na tobie — odparł z tym swoim uśmiechem. Szlag by go trafił za te urocze dołeczki.
— A mogę wiedzieć dlaczego? — warknąłem przez zaciśnięte zęby.
— Rozpalam cię do czerwoności, żebyś mi tu nie marzł. — Spojrzałem się na Blathina jak na kompletnego idiotę, którym był w rzeczywistości.
— Czy ty czasem nie pominąłeś wspomnieć nam o tym, że zmieniasz swoją orientację i zostajesz gejem?
— To, że mam piękne lico nie znaczy zaraz, że dam się komuś z płci brzydkiej. Jestem sercem z kobietami. — Z zadowoleniem uniósł wysoko podbródek.
Opisując Blathina, powiedziałbym, że był uroczy i żeby nie było wątpliwości, jestem całkowicie hetero. Po prostu taki był, ta jego roztrzepana czupryna w kolorze, który ja nazywałem rudym blondem. Drobne i niższe od nas ciałko, które miało w sobie wiele energii. Duże oczy, moim zdaniem zajmujące większą część jego ryjka. A w tym dniu założył na siebie szare spodnie i czerwony świąteczny sweterek. No i charakterystyczny uśmiech. Jak tu nie mówić, że był słodki.
— On jest transwestytą? — Wychyliłem się, patrząc na Gabrysia, któremu nie brakowało humoru i w najlepsze się z nas śmiał.
Nie czekając na reakcję chłopaków, zrzuciłem z siebie zbędny balast, który z głośnym okrzykiem i hukiem spadł na ziemię. Trudno, mógł na mnie nie siadać tylko jak cywilizowany człowiek spocząć na wolnym miejscu. Szybko się podniosłem, ale nie był to za dobry pomysł, bo mroczki pojawiły mi się przed oczami i musiałem chwilę postać, trzymając się ściany, żeby się nie przewrócić. W drodze do kuchni zahaczyłem o swój pokój, w którym ubrałem swoją ukochaną fioletową bluzę wkładaną przez głowę. Była trochę przy duża i luźna, ale za to bardzo ciepła oraz miła w dotyku. Przygotowując nam po kubku gorącej kawy na rozgrzanie, a mi szczególnie na rozjaśnienie umysłu, podśpiewywałem sobie pod nosem dobrze wszystkim znane Last Christmas, które właśnie leciało z radio. Nic dziwnego, skoro Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami, a ludzie ekscytowali się tym już miesiąc przed. Muszę przyznać, jestem ateistą, ale nawet ja cieszyłem się na nadejście świąt. Niczym zawodowy kelner zgrabnie wziąłem trzy naczynia, wracając do salonu, nie rozlałem nawet kropelki. Gdy już odstawiłem wszystko na stół, spojrzałem na chłopaków i skrzyżowałem ręce na piersi.
— Mam nadzieję, że nie przyszliście do mnie bez niczego — powiedziałem do nich chłodno i ozięble, przynajmniej się starałem, ale jak wiadomo marny ze mnie aktor.
Wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenie, a Gabriel uniósł jednorazową torbę z pobliskiego supermarketu. Jednak przede wszystkim wypełnioną do pełna. Moja postawa zmiękła, ale w dalszym ciągu próbowałem utrzymać fason.
— Uznajmy, że zrobię dzień dobroci dla zwierząt i nie wyrzucę was na ten mróz, jaki panuje na dworze.
Niemalże rzuciłem się na reklamówkę, byłem strasznym łakomczuchem, ale moja mama była zwolennikiem zdrowego odżywiania się, więc słodycze w domu były konfiskowane i wszystko musiałem chować na takie okazje jak ta, gdy byłem sam i mogłem sobie zrobić popcorn czy zjeść czekoladę. Rozkładając na ławie coraz to różniejsze ciasta, wafelki, batoniki, żelki i inne, mogłem się założyć, że ślinka pociekła mi z ust. Czułem się jak w raju, niczego więcej nie było mi potrzeba. Zacząłem od czegoś zdrowego, w końcu miałem praktycznie pusty żołądek, więc wyjąłem z plastikowego opakowania kawałek ciasta. Przyjrzałem mu się, sprawdzając, czy nie ma w nim zła, na które jestem uczulony, ale stwierdzając, że go nie widzę, zacząłem go konsumować. Blathin i Gabriel w tym czasie także poczęstowali się zapasami, które przynieśli z sobą.
Niezapowiedziana domówka trwała w najlepsze i wcale nie zapowiadało się, żeby miała się szybko skończyć. Chłopaki mieli dobre humory, masę wolnego czasu i dostęp do ciepła, więc nie kwapili się do tego, aby wyjść na minusową temperaturę i wrócić do swoich domów. Nie miałem nic przeciwko, skoro zorganizowali mi taką ucztę. Gorzej tylko, że cała ta impreza nie skończyła się zbyt przyjemnie, bo przecież utratę przytomności nie można zaliczyć do przyjemności, co nie?
W pewnym momencie, a minęło może z dwadzieścia minut po tym, jak moi przyjaciele wprosili się do mnie, zaczął mnie boleć brzuch i pierwszą myślą było to, że przejadłem się słodkim. Zaraz jednak, co zauważył Gabriel, zrobiłem się blady, a moje usta spuchły. Czułem, jak zacząłem się pocić, moje serce nagle przyspieszyło, jakbym przebiegł kilka kilometrów, co na marginesie mówiąc, było niemożliwe z moją kondycją. Świszczący oddech i duszności tym bardziej nie wskazywały na nic dobrego. Z paniką spojrzałem na chłopaków, mając nadzieję, że coś wreszcie zrobią, bo w innym wypadku wykorkowałbym w swoim własnym domu i to jeszcze w wolną sobotę.
— Czy w czymś nie było orzechów czasem? — wydusiłem z trudem, robiąc po każdym słowie przerwę na urywany wdech.
Gabriel, który jako jedyny z naszej grupy starał się zachować zimną krew, kazał Blathinowi przeszukać składy wszystkiego, co przynieśli, szczególnie ciast, a sam chwycił za telefon komórkowy i próbował dodzwonić się na pogotowie. Starając się jeszcze myśleć resztką mojego mózgu, położyłem się na kanapie i ułożyłem nogi na oparciu, ignorując chęć do wymiotowania. Było mi źle, a z każdą chwilą było coraz gorzej. Wszystko działo się dla mnie za szybko i zbyt gwałtownie. Pierwszy raz od bardzo dawna miałem wstrząs anafilaktyczny i kompletnie nie miałem pojęcia co mam robić. Dziękowałem Bogu, w którego uparcie nie wierzyłem, że nie byłem wtedy sam.
— Mam! — wykrzyknął Blai.
Pomimo rozmazującego się widoku i mroczków przed oczami, spojrzałem na niego i po niezwykłym wysiłku dopatrzyłem się plastikowego pudełka w jego ręce. Później całkowicie odleciałem, a ostatnią myślą było, że już mi chłopaki mogą kupować kwiatki i znicze na grób.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz