sobota, 23 maja 2020

Prawie bezinteresowna pomoc

Po raz kolejny dyskretnie spoglądam za siebie, mając szczerą nadzieję, że tym razem nie dostrzegę sylwetki nieznajomego. Ile razy bym nie skręciła, ile razy bym nie zmieniła kierunku albo się zatrzymała, on robi dokładnie to samo. Wciąż utrzymuje pewien dystans, ale cały czas jest tam gdzie ja, a mała ilość ludzi wokół mnie wcale nie sprawia, że czuję się bezpieczniej. Kiedy tracę z oczu ostatnią kobietę i jej dziecko, zaczynam powoli panikować. 
Mój oddech staje się coraz płytszy, a głowa przepełnia się od myśli. Tak wiele razy byłam ostrzegana, żeby uważać gdzie chodzę albo chociaż pamiętać o tym, żeby kogoś ze sobą brać, że nie mam pojęcia dlaczego w ogóle o tym nie pomyślałam. I w ogóle dlaczego wybrałam drogę na skróty przez nieznany teren zamiast jakiejś sprawdzonej i na pewno bezpiecznej? Co mi da oszczędzenie kilku godzin drogi skoro mogę teraz skończyć w jakimś rowie i nie dotrzeć wcale. W taki sposób to nawet jeśli uda mi się dojść pewnie umrę przy pierwszej lepszej trudności. 
Wciąż mając nadzieję, że to tylko moja wyobraźnia, skręcam w kolejną uliczkę. Mój wzrok jest rozmazany na tyle, że nawet nie wiem czy ktoś tam jest. Przecieram więc wierzchem dłoni załzawione oczy i dostrzegam przed sobą kolejnego nieznajomego.
Fakt, że słońce już zachodzi, a kroki za mną stają się coraz głośniejsze sprawia, że zrywam się do biegu. 
Nie mam pojęcia czy ten ktoś także może być dla mnie zagrożeniem, czy wręcz przeciwnie, ale nie mam kompletnie nic do stracenia. Za siebie nie ucieknę, a krzyku o pomoc i tak nie miałby kto usłyszeć, bo wszystkie domy wyglądają na niezdatne do zamieszkania ruiny, a ulice są kompletnie puste.
Szybko przytulam się do mężczyzny i staję na palcach, aby móc bez trudu wyszeptać mu coś do ucha.
— Tam ktoś jest, idzie za mną od naprawdę długiego czasu. Proszę, pomóż mi — mówię cicho, a mój glos drży jak jeszcze nigdy dotąd.
Staram się zachować spokojnie, ale jest to trudne, wiedząc, że tak naprawdę mogłam właśnie wpaść w coś jeszcze gorszego niż czekało  mnie przedtem. Kiedy jednak czuję, że mężczyzna nagle się rozluźnia i odwzajemnia uścisk, zaczynam czuć się choć trochę pewniej i bezpieczniej. Przynajmniej na teraz. 
— Więc jak ci minął dzień, kotku? — Przerywa tym pytaniem ciszę i delikatnie się odsuwa, a jego głos jest ciepły i przyjemny. — Już myślałem, że nigdy nie przyjdziesz, wiesz?
Czuję się trochę zdezorientowana, ale od razu łapię o co chodzi i co powinnam robić. Z wdzięcznością uśmiecham się, a z serca spada mi ogromny głaz.
— Wiesz, to dość... specyficzne miejsce, prawie się zgubiłam. — Śmieję się chwilę, mają nadzieję, że nie brzmi to tak sztucznie, jak mi się wydaje.
Nieznajomy patrzy w dal, marszcząc brwi, ale po chwili wyraz jego twarzy znów staje się łagodny.
— Poszedł.
Słysząc to, jak na komendę odwracam się, sprawdzając czy faktycznie już nikogo tam nie ma. Moim oczom ukazuje się tylko pusta przestrzeń, której widok sprawia, że drżenie mojego ciała ustaje całkowicie.
— Ja, ja nie wiem jak ci się odwdzięczę. Ja myślałam, że nie uda mi się uciec albo... nie wiem, cokolwiek. Ja... Ja dziękuję. Dziękuję, że teraz jestem bezpieczna. Dzięku…
— Czyli myślisz, że jesteś bezpieczna? — Zaśmiał się, a wyraz jego twarzy kompletnie się zmienił.
Zdecydowanie nie podoba mi się sposób, w jaki się uśmiecha i patrzy na mnie, przez co chcę uciec jak najszybciej, ale nie jestem pewna czy to byłaby moja dobra decyzja. Mimo wszystko nie mogę zaprzeczyć, że jako przedstawiciel płci męskiej ma o wiele więcej siły i ogólnie lepszą kondycję fizyczną ode mnie. Szczególnie gdy widzę jego sylwetkę odzianą w grafitowy płaszcz i dżinsy. Dlatego odsuwam się jedynie na jakieś dwa kroki i uważnie obserwuję jego ruchy. Mężczyzna, widząc zmianę w moim nastawieniu, znów cicho się śmieje i gwałtownie przysuwa się do mnie, popychając na ścianę i odgradzając drogę ucieczki przedramieniem. Nawet nie zdążyłam zareagować czy cokolwiek zrobić, co powoduje u mnie lekki atak paniki. Wręcz wtulam się w ścianę za mną, chcąc być od niego możliwie najdalej.
—W naszym kraju panuje anarchia, nikt cię kotku nie nauczył być ostrożnym, zwłaszcza w takich miejscach?
Nie jestem w stanie mu odpowiedzieć przez ściśnięte gardło, ale i tak nie bardzo wiem, co by mu powiedzieć. Pyskowanie nie byłoby raczej odpowiednim rozwiązaniem w takiej sytuacji. Wyrzucam sobie w myślach, że dałam się tak łatwo zwieść. Kolejny wyrzut adrenaliny po niewielkiej uldze sprawia, że w mojej głowie jest istny kocioł i staram się przeanalizować wszelkie możliwości.
— Umiesz szyć? — To pytanie kompletnie mnie dezorientuje, bo co szycie ma do tego wszystkiego?
Kiwam głową, nie potrafiąc wydusić z siebie słowa. W dzisiejszych czasach przydawała się ta umiejętność, chociażby by zmniejszyć ubrania po starszym rodzeństwie. Ciężko jest o dobre pieniądze, więc trzeba oszczędzać na czym tylko się da.
Facet zadowolony z mojej odpowiedzi odsuwa się, ale jego uścisk na moim ramieniu wyraźnie przekazuje, że mam iść z nim i nie kombinować. Prowadzi mnie labiryntem uliczek i przesmyków pomiędzy budynkami, aż dochodzimy do zewnętrznych schodów jakiegoś starego bloku i wspinamy się po nich, by potem wejść przez okno do środka. W trakcie drogi zaczynam trząść się jak osika ze strachu, ale mężczyzna, nawet jeśli zobaczył, to nie dał po sobie poznać, że w jakikolwiek sposób go to poruszyło. W głowie pojawiają mi się obrazy tego, co chce ze mną zrobić. I nie poprawia mi to humoru. Zatrzymujemy się przed drzwiami jednego z pokoju w mieszkaniu, do którego weszliśmy. Zza nich słychać stłumione dźwięki głosów, czasami nawet jak mi się wydaje jęków. Truchleje na samą myśl, że mnie zabrał do jakiegoś burdelu i teraz będzie chciał mnie zgwałcić. Jednak gdy otwiera przede mną wrota we wręcz dżentelmeńskim geście, moim oczom ukazuje dosłowne pobojowisko. Pomieszczenie jest pełne rannych mężczyzn, którzy starają się jakoś poradzić ze swoimi ranami. Z jednymi jest lepiej i mają jedynie zadrapania oraz siniaki, ale niektórzy wykrwawiają się na brudnej podłodze. Z mojej twarzy zapewne całkowicie zeszły kolory, ale mężczyzna, który mnie pozornie uratował, popchnął mnie lekko do przodu.
— Pozwól, że odbiorę swój dług wdzięczności za dzisiejszą sytuację. Poskładasz ich wszystkich do kupy i puszczę cię wolno. Mam nadzieję, że sobie poradzisz. Ktoś zaraz przyniesie ci to, co będzie potrzebne. Powodzenia.
Oświecenie przychodzi do mnie tak nagle, że aż szeroko się uśmiecham i mam ochotę się śmiać głośno. Czuję, jakby kamień spadł mi z serca.
— Wy jesteście tymi rewolucjonistami, prawda? To wy zorganizowaliście ten atak i chcieliście przejąć władzę, by w końcu ogarnąć nasze państwo. Anarchia nas wyniszcza, jest gorzej, niż gdy panował cesarz. Wszyscy już mają dość. Oczywiście, że wam pomogę, jak tylko będę umiała.
Uśmiecha się w moją stronę i wskazuje dłonią na pokój.
— Do dzieła!

czwartek, 21 maja 2020

Uciążliwy pacjent

Cześć wszystkim, którzy czytają moje wypociny!
Zanim dodam opowiadanie (w końcu po kilku miesiącach brak życia) kilka słów wstępu. Trzy najbliższe opowiadania, jakie dodam są napisane przeze mnie w połowie. Razem z koleżankami zrobiłyśmy sobie coś w stylu dokończ to challenge xd W każdym razie polegało to, że piszemy początek opowiadania wymieniamy się i kończymy to, co dostałyśmy. Świetna zabawa z tym jest. Jakby ktoś się chciał z moich czytelników skusić, to ja bardzo chętnie dołączę do zabawy. Tak więc wszystko, co będzie kursywą, nie jest moje tylko mojej przyjaciółki (nie wiem czy zostanę zabita czy nie, także trzymajcie kciuki). 
I jeszcze tak na koniec, przepraszam wszystkich czytających za to, że nic nie wstawiam, ale jestem w trakcie pisania ff o Tobio Kageyamie, które zmierza już ku końcowi, ale chcę zacząć je dodawać, jak już wszystko będzie gotowe na tip top.
Zaczynajmy!



Red Velvet miała normalną i dobrze płatną pracę, o ile naprawianie zepsutych kłów wampirów, leczenie ran wilkołakom po nocnych eskapadach, składanie skrzydeł wróżkom i robienie wiele innych zadań związanych z zawodem magolekarza można uznać za coś normalnego. W końcu nie każdy codziennie styka się z najróżniejszymi przypadkami i dolegliwościami chorobowymi, jakie męczą mieszkańców miasta Meringue.
Mimo trudności, jakie spotykały ją, bardzo kochała swoją pracę, dlatego była znana z sumienności i poświęcenia, jakie wkładała w leczenie. Pragnęła pomagać wszystkim, zrezygnowała nawet z ciepłej posady magolekarza w najlepszym szpitalu, bo wiedziała, że jedynie arystokrację stać, aby witać w progi tej lecznicy, a to właśnie ci, którzy nawet nie mają sposobności spojrzeć na ten przepiękny budynek, najbardziej potrzebują pomocy. Dlatego też zaczęła działać niczym wolny ptak i można powiedzieć, że robiła za domowego magolekarza. Zazwyczaj pacjenci przybywali do jej skromnego domu, gdzie skrywał się najlepszy, przynajmniej według jej klientów, szpital. To właśnie tam przygotowywała leki i mikstury, trzymała całe zestawy narzędzi lekarskich, w skrajnych wypadkach nawet robiła zabiegi i operacje.
Czasami pieszczotliwie nazywali ją okoliczną wiedźmą i chociaż nie latała na miotle i nie chodziła w kapeluszu to nie odbiegało to aż tak bardzo od prawdy, gdyż znała się na przeróżnych ziołach i ich właściwościach, a także potrafiła stworzyć eliksiry na wiele okazji.
Tamten dzień zaczęła od porad żywieniowych, które dała pewnej smoczej gadzinie, której temperament przygasł i zamiast ognia zaczął zionąć jedynie dymem. Nie spodziewała się więc, że będzie tego dnia wręcz błagana przez kobietę wysoko postawioną w hierarchii społecznej, by wyleczyła jej jedynego i ukochanego syna. Normalnie odesłałaby ją do szpitala, w końcu tam mieli równie dobrze, jak nie lepiej wykształcony personel. Jednak argument, że nikt nie może mu pomóc, poruszył jej wrażliwe serce, a łzy na policzkach kobiety do końca przekonały ją, by na jeden dzień zamknąć swoją prywatną przychodnię i wybrać się do młodego hrabi. Skorzystała z propozycji hrabiny Pavlovej i zabrała się z nią jej powozem podpiętym do majestatycznego gryfa i w niedługim czasie pojawiła się przed ogromną willą zbudowaną całkowicie z rozmaitej żywej roślinności. Nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę, że miała do czynienia z elfią rodziną.
Osobista służba w sekrecie wyjaśniła jej, że młody hrabia nie tyle, ile choruje na śmiertelną chorobę, chociaż nieleczona smocza grypa mogła się tak skończyć, co chodzi o brak chęci ze strony mężczyzny do przyjmowania lekarstw. Miał niesamowicie wrażliwe kubki smakowe i smak tych wszystkich mikstur był dla niego tak obrzydliwy, że wolał umierać w męczarniach. Cóż, niezbyt męskie zachowanie, ale Red Velvet nie z takimi problemami musiała sobie radzić, więc postanowiła podać mu przygotowane według własnej receptury leki, które w pierwotnej wersji miały być dla grymaszących dzieci, a które miały posmak słodkiego karmelu.
Wchodząc do sypialni mężczyzny i podchodząc do łóżka, zorientowała się, że ów elf śpi niespokojnie, co chwila, marszcząc brwi i przekręcając się wśród pościeli. Był rozgrzany, o czym świadczył czerwony odcień skóry na twarzy i pot perlący się na czole. Do tego miał charakterystyczną dla smoczej grypy wysypkę w postaci czarnych niedużych kropek rozmieszczonych zapewne po całym ciele i oddychał z trudem, a nawet było słychać jak rzęzi mu w płucach.
Złapała go za ramię i lekko potrząsnęła, by go obudzić, w końcu nie mogła mu podać leków, gdy był nieświadomy, bo mógłby się jeszcze zakrztusić, a już teraz nie najlepiej mu się oddychało.
— Hrabio Marshmallow Pavlova proszę się obudzić — powiedziała, w dalszym ciągu starając się go ocucić.
Mężczyzna mruknął coś bliżej nieokreślonego i powoli otworzył oczy. Przez chwilę walczył jeszcze z chęcią ich ponownego zamknięcia, lecz ostatecznie udało mu się przezwyciężyć zmęczenie. Kiedy jego oczom ukazała się nieznajoma kobieta, spojrzał na nią ze zdezorientowaniem, ale już po paru sekundach zdawało się, że odzyskał pełnię świadomości.
— Mówiłem już, że nie mam zamiaru brać żadnych ohydnych świństw do ust, nawet jeżeli przez to, do cholery, umrę. Ile razy moż... — Przerwał mu nagły atak kaszlu.
Zirytowanie i zaspanie całkowicie zniknęły z jego twarzy, ustępując miejsca widocznemu bólowi. To, co wyrywało się z jego ust nie brzmiało nawet jak kaszel. Było to wręcz duszenie się i sprawiało, że Red Velvet nie była w stanie pojąć jak upartym i głupim trzeba być, aby w takim stanie odmawiać przyjęcia lekarstw.
Westchnęła i zaczęła grzebać w swojej torbie w poszukiwaniu odpowiedniej buteleczki, cierpliwie czekając aż oddech elfa się uspokoi.
— Rozumiem to, że niektóre leki są naprawdę okropne. Szczególnie te na smoczą grypę. One zdecydowanie potrafią smakować jak coś, co prędzej nazwałoby się trucizną niż lekiem, ale... — urwała na chwilę. — Czy naprawdę warto doprowadzić się przez to do takiego stanu?
Jej pytanie nie miało na celu jakkolwiek urazić hrabiego lub sprawić, że poczuję się wyśmiany czy też traktowany z góry. Zadała je ze szczerej ciekawości, bo nie wyobrażała sobie, że jakikolwiek dorosły mógłby pozwolić na tak poważne rozwinięcie się choroby tylko dlatego, że nie lubi smaku lekarstw. Zrozumiałaby takie zachowanie u dziecka, bo one niekoniecznie zdają sobie sprawę z powagi śmierci. Nie rozumieją, że wystarczy chwila i już nigdy nic nie poczują, nie pomyślą, nie zobaczą. Że już nigdy nie będą żywe - nie pobawią się z kolegami, nie powiedzą rodzicom, że je kochają i nigdy już nie złapią oddechu. Ale dorosły? To już kompletnie inna sprawa, chyba że jest całkowicie opóźniony w rozwoju, a hrabia Marshmallow zdecydowanie na takiego nie wyglądał.
— Dobrze, mniejsza z tym — powiedziała po chwili ciszy, czując że nie uzyska żadnej odpowiedzi. — Mam syrop, który właściwie jest z myślą o dzieciach, ale na zadziała też na doro...
— Nie.
Kobieta przekręciła oczami, ale nie miała najmniejszego zamiaru dawać za wygraną. Jeżeli z maluchami się udaje to i z nim się uda, prawda? Spotykało się gorsze przypadki.
— Proszę mnie posłuchać, to dla twoje...
— Nie — znów jej przerwał. — Czy mam to przeliterować? N-i-e.
Red Velvet westchnęła po raz kolejny i przekręciła oczami. Zaczęła się zastanawiać jak niby ma go przekonać do przyjęcia leku skoro nie dopuszcza jej nawet do słowa. Jakby chociaż na chwilę leżał cicho to już dawno by wiedział, że specjalnie do takich przypadków ma swoje własne leki o wręcz zachęcającym do brania smaku. Ba! Raz nawet trafiła na tak udane dziecko, któremu wybitnie posmakowały przepisane mikstury, że przez kilka dni samo rysowało sobie kropki na ciele, żeby wciąż dostawać kolejne dawki. Ukróciła to dopiero wizyta u Red, kiedy zmartwieni i doskonale nabrani rodzice zaczęli się obawiać dlaczego nic nie przechodzi.
— To specjalna receptura, ma smak zupełnie inny niż normalnie — powiedziała jak najszybciej mogła, aby tym razem elf nie był w stanie jej przerwać. — Słodki karmel — dodała, widząc zaciekawienie na jego twarzy.
— Dobrze, zainteresowałaś mnie — powiedział powoli, ale już po chwili ciekawość zamieniła się w podejrzliwość. — Ale niby skąd mam wiedzieć, że to nie pułapka? Może tylko tak mówisz, żebym wziął to coś do ust, a tak naprawdę niczym nie różni się od poprzednich? Drugi raz się na to nie złapię, żywcem mnie ni... — Znów przerwał mu atak kaszlu, tym razem jednak krótszy od poprzedniego. — Nie ma mowy.
Kobieta już naprawdę nie miała pojęcia jak się do tego zabrać, a dodatkowo elf jak na złość co chwila sprawiał, że jej ciśnienie było grubo poza normą. Chciała dla niego jak najlepiej, a jedyne co otrzymywała w zamian to problemy, utrudnienia i nieprzyjazny ton. Już wolałaby użerać się z całą bandą kilkulatków, bo na pewno byłoby to o wiele łatwiejsze niż przegadanie hrabi Marshmallow do rozumu.
— Dobra, posłuchaj mnie teraz i nawet nie próbuj przerywać, bo jeśli tylko spróbujesz to wleję ci ten przeklęty syrop do gardła. I to nie w tej wersji smakowej, którą dla ciebie przyniosłam — zagroziła, mając nadzieję, że pozwoli jej to na wypowiadanie się bez żadnych wtrąceń od chorego. — Albo teraz po dobroci weźmiesz to, co ci proponuję, albo nie i twój stan będzie z każdą chwilą coraz gorszy. Czarne plamy staną się coraz większe, a gorączka znacznie urośnie. Oddech? Będziesz błagał, żeby móc go złapać, ale za kilka dni nawet to ci się nie uda, bo nie będziesz w stanie nic powiedzieć. Myślisz, że robisz mi łaskę, ale to ja wcale nie muszę tu być. Rozumiesz? To tylko moja dobra wola, że tu z tobą jestem i jak głupia cię przekonuję do wzięcia tego pieprzonego lekarstwa.
Wciąż patrzyła prosto na elfa, lecz ten nawet nie podniósł na nią wzroku. Zdawał się wcale nie słyszeć tego, co kobieta przed chwilą powiedziała, ale nie miała zamiaru tracić już więcej nerwów. Zwyczajnie wzięła swoją torbę, schowała do niej buteleczkę, którą trzymała w dłoni i skierowała się do drzwi.
— Jeżeli tobie samemu nie zależy na twoim własnym życiu, ja także nie będę o nie zabiegać — rzuciła przez ramię, stawiając kolejne kroki.
Kiedy wyciągała rękę do drzwi, poczuła potrzebę, aby po raz ostatni spojrzeć na chorego. Upewnić się czy naprawdę nie jest już w stanie nic zrobić. Nie miała przecież w zwyczaju tak się zachowywać, więc mimowolnie na jej twarz wdarł się uśmiech, kiedy zobaczyła, że hrabia siedział i już otwierał usta, aby się odezwać. Co prawda znów dopadł go kaszel, ale kiedy już się uspokoił, jego postawa przypominała naburmuszone dziecko. 
— Dobra, wezmę to — burknął pod nosem.
Po raz kolejny jeden do zera dla Red Velvet, może nie najlepszej, ale zdecydowanie najbardziej skutecznej magolekarki w Meringue.