poniedziałek, 31 grudnia 2018

Dostarczony czwarty list

Dziękowałem sobie w duchu, że postanowiłem zabrać ze sobą swojego psa, a nie iść całkiem sam. Kompletnie nie znałem tych rejonów i polegałem jedynie na opisie z pamiętnika, Google Maps i instrukcji od miejscowych, czyli szedłem na ślepo. Z psem, chociaż czułem się trochę komfortowo i miałem jakąś złudną namiastkę bezpieczeństwa. Cały czas nerwowo sprawdzałem, czy mam włączoną lokalizację w telefonie w razie, gdybym się zgubił i musieliby mnie szukać. Mógłbym co prawda zabrać kogoś jeszcze z sobą, w końcu w grupie raźniej, ale moi rodzice nie chcieli się w to mieszać, uważali to za totalną głupotę, swoich przyjaciół nie chciałem ciągnąć z sobą, bo to była moja własna sprawa, a nie chciałem, żeby się z tego chichrali całą drogę. Sołtys wsi, u którego byłem przed wejściem do lasu, też nie był skory do pomocy i jedynie pożyczył mi kamizelkę odblaskową, mówiąc, że lepiej będzie, jak będę ją nosił, bo o ile nikt u nich już nie poluje, to nigdy nie wiadomo, co komu strzeli do głowy. Tak więc szedłem ubrany, jak choinka na święta, waląc swym oczojebnym kolorem po oczach już z kilku kilometrów. Za to kamizelkę, którą zabrałem z domu, aż tak tępy nie byłem i się dobrze przygotowałem, założyłem psu. W końcu nie chciałem, żeby został postrzelony, tylko tego by mi brakowało.
Szliśmy pierw leśną drogą, ale później według opisu ze zdjęcia, jakie posiadałem, musiałem z niej zboczyć i przedzierać się przez zarośla już jedynie ledwo widocznym szlakiem. Wszystko dokładnie sprawdzałem przed każdym skrętem, poza tym mój telefon zapisywał moją trasę, bym mógł później wrócić. A niczego bardziej w życiu nie pragnąłem jak szczęśliwego powrotu do domu. Dotarłem na kolejną już polanę, otoczoną ze wszystkich stron wysokimi drzewami. Gdy tylko zobaczyłem konstrukcję ambony myśliwskiej po jej drugiej stronie, odetchnąłem z ulgą. Znalazłem miejsce, do którego zmierzałem. Potem powinno pójść z górki. Pociągnąłem za smycz, bo mój pupil postanowił obwąchać bardzo precyzyjnie kępkę wysokiej trawy. Z oporem, ale się ruszył i truchtał przy mojej nodze.
Gdy się już trochę rozluźniłem, stwierdziłem, że mogę się trochę nacieszyć wycieczką do lasu. Mieszkałem w mieście i rzadko kiedy miałem okazje pobyć na tak świeżym i czystym powietrzu. Mimo upałów i przypiekającego słońca, dzięki cieniom koron drzew nie było aż tak źle. Byłem tutaj sam, nie licząc mojego zwierzęcia, ale nie znaczyło to, że jest cicho, wręcz przeciwnie bym powiedział. Ciągle słychać było jakieś odgłosy, a to jakieś owady brzęczały w trawie, a to liście szumiały na delikatnym wietrze, a to gdzieś tam świergotały ptaki. Było tak spokojnie, całkiem inaczej niż w centrum miasta. Jakbym trafił do całkiem innej rzeczywistości. Tylko te komary, strasznie gryzły i nie miały dla nikogo litości. Zabijałem jednego za drugim, ale nadal słyszałem to upierdliwe brzęczenie niedaleko ucha. Naprawdę nachalne zachowanie z ich strony.
Nagłe szczekanie psa gwałtownie mnie otrzeźwiło. Spojrzałem na niego, a potem w kierunku, w którym się patrzył. Na szczęście jedynie dwie sarny w popłochu uciekały w stronę zarośli. Tylko ich białe kupry było widać z daleka. Nie zwlekając dłużej, przyspieszyłem kroku i zatrzymałem się dopiero pod amboną. Wyglądała na starą, nieużywaną od dawna. W większości utrzymywała się na drzewach, ktoś dodał parę pali, które dodatkowo ją zabezpieczały. Dawało odczucie w miarę stabilnego obiektu. Odwróciłem się w stronę mojego psa i kazałem mu pilnować się i siedzieć na miejscu, ale miał mnie w nosie i gdy tylko puściłem smycz, to poszedł obsikać najbliższy pień. Nie licząc dłużej na swojego przyjaciela, zacząłem ostrożnie wspinać się po drewnianej drabince na górę. Stopnie były oblazłe i strasznie śliskie, więc kurczowo się ich trzymałem. Co chwila moje buty się ślizgały, ale szczęśliwie dotarłem do środka bez upadków i złamań. Gdy się wczołgałem i rozejrzałem po wnętrzu, pierwsze co rzuciło mi się w oczy to, że z tego miejsca mogłem obserwować o wiele większy obszar, niż mi się początkowo zdawało. Poza tym ta konstrukcja miała swój unikalny klimat, przez co przestałem się dziwić, że ona tutaj bywała nie raz. Jednak mimo atmosfery chciałem się stamtąd jak najszybciej ewakuować, dlatego na biega, zacząłem poszukiwać niedużej skrzynki, która tutaj miała gdzieś być. Nie było zbyt wiele rzeczy, więc szybko ją znalazłem. Wyciągnąłem z zasuwanej kieszeni spodni mały kluczyk, który podobno był między stronami pamiętnika. W otwartej skrzyneczce, która bardziej przypominała mini sejf pancerny, leżał nie tylko list, którego oczekiwałem. Była także zaschnięta róża i coś mi mówiło, że miała o wiele większe znaczenie niż tylko ładny wygląd. Poza tym było także nasze klasowe zdjęcie z pierwszej klasy liceum. Zrobiliśmy je na kilkudniowej wycieczce, wszyscy się wtedy genialnie bawili. Miło było spojrzeć na te uśmiechnięte twarze, ja swoją kopię zdjęcia miałem powieszoną na ścianie razem z wieloma innymi zdjęciami, które miały dla mnie wielkie znaczenie.
Usiadłem na podłodze i oparłem się plecami o ścianę ambony, żeby na spokojnie przeczytać. Rozerwałem białą kopertę i chwilę się zawahałem, nie byłem pewny czy to w porządku z mojej strony czytać jej prywatne rzeczy, które dość wyraźnie chciała schować i nie ukazywać światu. Jednak zaraz sobie przypomniałem, dlaczego to też tutaj byłem. Przypomniałem sobie swoją upartą chęć dotarcia tutaj i błagający wyraz twarzy jej mamy, kiedy to przyszła się spotkać ze mną i wręcz na kolanach prosić, żebym odnalazł list i go przeczytał. Twierdziła, że chciała zrobić to, na co jej córka nie miała dość odwagi. Chciała wyjaśnić wszystkie jej sprawy. Przypadkiem natknęła się na pamiętnik w jej rzeczach, przeczytała go i najwyraźniej zobaczyła tam coś, co ją skłoniło do takiego działania. Podobno nie byłem jedyną osobą. Rozłożyłem złożoną starannie kartkę i po krótkim wpatrywaniu się w zapełnioną całą stronę tuszem od długopisu, zacząłem wczytywać się w jego treść. Czy byłem zdziwiony jego zawartością? I to jeszcze jak. Nigdy jej zachowanie nie wskazywało na to, co do mnie czuje. Była jak koleżanka z klasy i to taka, z którą ma się mały kontakt poza zajęciami szkolnymi. A teraz?
Teraz nie żyła.
W dalszym ciągu prześladuje mnie ten dzień. Każdy wracał po lekcjach do domu, a ona szła przede mną. Jak codziennie, od poniedziałku do piątku. Przez pewien czas szliśmy w tym samym kierunku. Szła przede mną z plecakiem zarzuconym na jedno ramię oraz słuchawkami wetkniętymi w uszy. Ja za to rozmawiałem z moim najlepszym przyjacielem, idąc za nią może z dziesięć metrów. I tak nagle pojawiło się to auto. Cała ta sytuacja wydawała mi się oderwana od rzeczywistości. Zdążyłem jedynie zobaczyć, jak samochód wjeżdża w dziewczynę, a potem zatrzymuje się na ogrodzeniu czyjejś posesji. I dopiero potem dowiedziałem się od rodziców, co tak naprawdę się stało. Kierowca był pijany i najzwyczajniej w świecie zasnął za kierownicą, pojazd stracił kontrolę, wjechał na chodnik i zabił niewinną osobę.
Może to właśnie dlatego, że byłem świadkiem tego zdarzenia, tak uparcie postanowiłem odszukać list. Nic nas nie łączyło, a mimo to chciałem to zrobić. Nie do końca rozumiałem swoje postępowanie, ale jeśli jakimś cudem to, co zrobiłem, miało dać spokój jej duszy, mogłem nawet zrobić to kolejny raz.
Znów złożyłem kartkę i schowałem do lekko poturbowanej koperty, po czym ją włożyłem do skrzynki, którą zamknąłem kluczykiem. Wstałem i uśmiechnąłem się, chociaż miałem ściśnięte gardło i czułem, jak mój żołądek wywija fikołki. Zszedłem na dół tak samo ostrożnie, jak wszedłem i zanim ruszyłem w drogę powrotną, ostatni raz spojrzałem na ambonę myśliwską.
Obiecałem sobie, że i ja zacznę przychodzić w to miejsce.

sobota, 29 grudnia 2018

Dostarczony pierwszy list

Uważnie stawiałam kroki, starając się jednocześnie dokładnie rozglądać po okolicy. Miękki grunt pod moimi stopami się zapadał, tworząc wyraźne ślady podeszwy moich butów, które swoją drogą były już całe ubłocone. Świergot ptaków łączył się z rwącą, ale płytką rzeką. Żałowałam, że nie wzięłam słuchawek, bo o wiele lepiej mi by się szukało z muzyką i nie dłużyłby mi się tak czas. Tylko że rozładowane na nic by mi się nie przydały, a zapomniałam na noc podłączyć. Co prawda mogłabym puścić piosenki na głośno, ale to nie to samo, a do tego, po co straszyć zwierzęta, już wystarczało, że zakłócałam im spokój swoją obecnością.
W pewnym momencie potknęłam się o kamień i cudem zdołałam utrzymać równowagę. Co nie zmieniło faktu, że gdyby nie wytrzymałe serce, zeszłabym na zawał. Stanęłam, odsapnąć trochę i uspokoić nerwy. W ogóle nie wiedziałam, gdzie znajduje się opisane miejsce, więc szłam z brzegiem rzeki. Irytowało mnie to, bo jej mama mnie wręcz błagała, żebym znalazła i przeczytała list, jaki jest tam schowany, a ja nie mogłam go nawet zlokalizować po dobrej godzinie szukania. Naprawdę chciałam pomóc, spełnić obietnicę.
Westchnęłam ze zrezygnowaniem i otarłam nadgarstkiem pot z czoła i nosa. Słońce dawało się we znaki i nie zamierzało odpuścić. To aż dziwne, że mimo tego brzeg rzeki nadal był w postaci błota, a woda w dalszym ciągu znajdowała się jeszcze w korycie. Możliwe, że to efekt nocnej burzy, chociaż byłam bardziej przygotowana na to, że wszystko zdąży wyschnąć. Inaczej założyłabym jakieś obuwie, którego nie byłoby mi, aż tak szkoda ubrudzić. O tyle dobrze, że założyłam coś zakrytego, a nie jakieś sandały.
Wyciągnęłam telefon, jeszcze raz sprawdzając opis miejsca, który znajdował się na sfotografowanym kawałku kartki. Według niego powinnam już dawno być u celu, chyba że trafiłam nie na tę polną ścieżkę, co trzeba. Nigdy za specjalnie nie interesowałam się takimi miejscami, od urodzenia mieszkałam w dużym mieście, a tutaj bywałam czasami z nią u jej dziadka podczas wakacji. To mnie między innymi odróżniało od niej, ona uwielbiała łazić po takich dzikich miejscach, najchętniej zostałaby tutaj do końca życia. Ja o wiele bardziej wolałam galerie i ruchliwe ulice. Wiedziałam, że nienawidzi być w mieście i chciała przeprowadzić się do dziadka z rodzicami, ale oni kurczowo trzymali się swoich prac. Woleli zarabiać, będąc na wysokich stanowiskach niż paść krowy na wsi. W pewnym sensie było mi jej żal. Jakby mi kazali teraz mieszkać na jakimś zadupiu i oporządzać zwierzęta to chyba bym umarła. A jeszcze bez kontaktu ze światem? Tragedia. Ona pewnie musiała czuć się podobnie, mieszkając w apartamentowcu.
Pamiętam, jak się przeprowadziła, mając z może siedem lat, już nawet nie pamiętam. Ciągle była na uboczu i wolała się nie wychylać, wydawało mi się, że nawet się nas boi. Wtedy też postawiłam za cel, żeby się z nią zaprzyjaźnić, rozweselać ją każdego dnia. Byłam dzieckiem, nawet nie wiedziałam, co to nachalność. Jakimś cudem udało mi się do niej dotrzeć, chociaż bardziej po prostu się do mnie przyzwyczaiła. Przez tyle lat udało nam się, prawie że bezproblemowo ze sobą przeżyć. Jakoś tak się uzupełniałyśmy, ja mówiłam, ona słuchała. Chociaż nie powiem, umiała się odgryźć, jak ktoś ją wkurzał. Jak ta jej nemezis, wróg numer jeden. Czasami jak słyszałam jej teksty to, aż się dławiłam śliną i zastanawiałam się, czy mi ją czasem nie podmienili. Wydaje mi się, że ją nienawidziła, bo ten jej przyjaciel się w niej bujał. Nie była idealna, nie wyglądała jak supermodelka prosto z wybiegu. Nie posiadała długich nóg, nie była specjalnie chuda, nawet bym powiedziała, że lekko przy kości. Nie wyróżniała się zbytnio, nie ubierała się modnie, raczej tak, żeby jej było wygodnie. Jednak mimo to miała wielu adoratorów, coś w niej było takiego, że przyciągała ich do siebie. Może to jej spokojna osobowość i lekka tajemnicza nuta, a może właśnie ta przeciętność. Nie wiedziałam, ale to właśnie przez to coś, co interesowało chłopaków, było powodem do tego, żeby dziewczyny ją obgadywały za plecami. Byłam osobą, która rozmawiała ze wszystkimi i wszystko, co się dzieje w naszej szkole, wiedziałam, czasami także i poza nią. Także i te plotki mnie nie ominęły, ale nic z tym nie zrobiłam. Co trochę żałowałam. Szczególnie patrząc na to, jak i w gimnazjum razem z tą dziewczyną darła koty w dalszym ciągu. A potem kłóciła się także ze mną. Naprawdę wtedy uważałam, że nie potrafi cieszyć się moim szczęściem ze mną i ciągle podcina mi skrzydła. Próbowała odciągnąć od tego, co kochałam. Od chłopaka, od przyjaciół i znajomych, od kosmetyków i zakupów. Kompletnie jej nie rozumiałam, zmieniłam się to prawda, ale wydawało mi się, że na lepsze. Jednak chyba według niej na gorsze. Pokłóciłyśmy się i rozeszłyśmy po gimnazjum. Z tego, co pamiętam, zostawiłam cię samą z twoim wrogiem, chyba nawet nikt z naszej klasy nie poszedł do tego liceum, co ona, ale nie byłam pewna. Tak tęskniłam za dawnymi czasami. Tymi naszymi głupimi rozmowami, niemającymi w ogóle sensu. Czasami miałam ochotę się z tobą skontaktować, ale zawsze uparcie sobie powtarzałam, że to nie ja pierwsza wyciągnę dłoń na zgodę.
Nagły rechot żaby sprowadził mnie na ziemię, odskoczyłam do tyłu zaskoczona i wyrwana z zamyślenia. Grunt nagle osunął się spod moich stóp, brzeg oderwał się i razem z kawałkiem gleby wpadłam do rzeki. Chociaż może bardziej pasowałoby rzeczki. Co prawda na szerokość była taka, że samochód mógłby sobie jechać korytem, ale głębokość wody sięgała mi może po kolana, jedynie nurt był dosyć szybki i rwący. Jednak siedząc tyłkiem na dnie, uważałam, że poziom był stanowczo za wysoki. Dobrze, że telefon, chociaż miałam wodoodporny. Znaczy nie tak fabrycznie, ale już tyle razy mi do niej wpadł i nic się nie stało, że mogliby do pakietu wpisać tę zaletę. Podniosłam się i ze zniesmaczoną miną spojrzałam na swój ubiór. Cały mokry. Mogłam jedynie dziękować, za to, że nie było jakiegoś mułu czy glonów, a sama woda i piach z kamieniami. Podniosłam wzrok, a na horyzoncie majaczył mostek. Zrobiony z betonowych słupów telekomunikacyjnych, tak jak było opisane we fragmencie jej pamiętnika. Z radości miałam ochotę skakać i ucałować żabę w podziękowaniu, ale zamiast tego pędem ruszyłam w tamtym kierunku, nawet nie wychodząc z rzeki. I tak gorzej ze mną być nie mogło. Woda trochę co prawda spowalniała moje ruchy, ale szłam z nurtem, nie pod prąd.
Gdy tylko dopadłam miejsca docelowego, zatrzymałam się i oparłam o beton, oddychając głęboko. Zdecydowanie nie nadawałam się do sprintów w upale. Kiedy tylko moje płuca nie domagały się pomsty do nieba, a ja przestałam przeklinać, po tym, jak nie zabrałam z sobą niczego do picia, rozejrzałam się po okolicy. Krajobraz nie za wiele się zmienił, aczkolwiek ja szukałam konkretnej rzeczy, którą namierzyłam w przybrzeżnych pałkach wodnych. Dokładniej szklaną butelkę, skrzętnie schowaną, tak, żeby nie była widoczna, ani żeby czasem słońce nie potraktowało jej jak soczewki i nie zjarało całego terenu. Szybko ją stamtąd wygrzebałam i aż pisnęłam z radości, gdy dostrzegłam zrolowaną kopertę w środku. Tylko napotkałam mały problem, dokładniej, nie wiedziałam jak mam to wyjąć. Jednak po chwili mnie oświeciło i nie wiele myśląc, jebnęłam butelką o słup. Z łatwością się rozpadła, a ja zdążyłam złapać list, zanim wpadł do wody. Wtedy raczej nie przeczytałabym za wiele.
Zaklejoną kopertę, wręcz rozerwałam jak dzieci papier na prezentach. Z uśmiechem na ustach zaczęłam wczytywać się w zdania. Byłam dumna z siebie, że zdołałam spełnić prośbę jej mamy. Na pewno się jej poprawi humor, jak jej powiem, że zrobiłam to, o co mnie prosiła. Tylko że z każdym kolejnym akapitem mój uśmiech znikał. Zdecydowanie nie tego się spodziewałam. Sama nawet nie wiem, kiedy emocje wzięły górę i po prostu opadła na kolana, nie przejmując się tym, że nadal byłam w rzece. Gdy skończyłam list, moja ręka mimowolnie opadła, a kartka popłynęła z nurtem. Nawet nie miałam ochoty jej łapać. Potem zwyczajnie się rozpłakałam, żałośnie szlochałam na jakimś bezludnym zadupiu, żałując jak jeszcze nigdy w życiu, że to nie ja wyciągnęłam pierwsza dłoń. Wtedy może by to inaczej wyglądało, a gdy poznałam sytuację z jej perspektywy, wiedziałam jedynie, że mimo wszystko nie znałam jej aż tak dobrze, jak myślałam.
A łzy cały czas skapywały z moich policzków i łączyły się z prądem rzecznym, goniąc odpływający daleko list.

czwartek, 27 grudnia 2018

Dostarczony trzeci list

Przedzierałam się przez wysoką trawę z ogromną niechęcią, jednocześnie patrząc pod nogi, a lewą dłonią odganiając wszelkie upierdliwe robactwa, szczególnie muchy i komary kręcące się koło mojej twarzy. Pot lał mi się po karku, przez co kosmyki włosów, które uciekły z koka, nieprzyjemnie mi się przylepiały do skóry. Słońce zdecydowanie za mocno przygrzewało, a już były popołudniowe, a wręcz wieczorne godziny. Nawet czapka z daszkiem nie dawała mi odpowiedniej ochrony przed udarem słonecznym. Zapach wysuszonej roślinności drażnił mój nos, zdecydowanie tego nie lubiłam. I zdecydowanie nie wiedziałam, co tam robiłam.
Kolejny raz zerknęłam na ekran telefonu, żeby upewnić się, czy na pewno idę w odpowiednie miejsce. Jednak wszystko wskazywało na to, że szłam w dobrym kierunku, więc gdy tylko na horyzoncie ujrzałam mój cel podróży, odetchnęłam z ulgi, że się nie zgubiłam. Chciałam mieć to wszystko najszybciej za sobą. Miałam inne problemy na głowie i to jeszcze o wiele gorsze niż łażenie po jakiś zarośniętych, dzikich dziurach.
Budynek przede mną trudno nazwać było domem, chociaż raczej powinnam powiedzieć, że ta ruina. Trochę dachu brakowało, ściany się kruszyły, okien już nie było, a wyłamane drzwi wejściowe stały oparte o futrynę. Kiedyś na pewno to był bardzo ładny dom, na co wskazywały pozostałości zadaszonego ganku i symetrycznej, parterowej budowli. Podczas odwiedzin tego miejsca można to było uznać co najwyżej za melinę dla pseudo graficiarzy i różnych innych podejrzanych typów. Mimo że w pewnym sensie ekscytowały mnie takie porzucone miejsca, to miałam opory przed przestąpieniem progu. Moją jedyną bronią do samoobrony był schowany w kieszeni składany nóż, który rodzice zabierali z sobą na grzyby. Wątpiłam w swoje zdolności posługiwania się tym i zapewne nic by mi to nie pomogło, że pomachałabym nim przed moim ewentualnym przeciwnikiem. Wsunęłam telefon do tylnej kieszeni spodni i zacisnęłam z nerwów w dłoni sznurek od worka, który miałam zarzucony na plecy.
Idąc do wejścia, skradałam się, uważnie stawiając kroki i cały czas nasłuchując. Nawet mimowolnie skuliłam się i szłam pochylona na ugiętych nogach. Z perspektywy osoby trzeciej na pewno wyglądałam bardzo zabawnie, ale mi wtedy nie było do śmiechu. Bałam się. Cholernie się bałam, ale sobie i tej kobiecie obiecałam, że to zrobię, więc nie mogłam odpuścić. Poza tym zżerała mnie ciekawość.
W środku było pusto. Znaczy tak teoretycznie, bo w praktyce było całkiem inaczej. Nikogo oprócz mnie i pająków nie było, aczkolwiek po syfie można było z łatwością wydedukować, że nie byłam pierwszą osobą tutaj. Wszędzie walały się puszki, butelki i inne śmieci po różnych używkach. Pozostało tu też parę mebli jeszcze z czasów, gdy ktoś mieszkał w tym budynku, ale moi poprzednicy postanowili zniszczyć wszystko i tylko kanapa z fotelem do kompletu jako tako się ostała w miarę dobrym stanie jak na standardy takiej ruiny. Podłoga była zrobiona z desek, chociaż gdzie nie gdzie powstały dziury. Obdrapany tynk i odłażąca farba były ładnie przyozdobione sprejem i chociaż w większości były to jakieś zwykłe szpecące bazgroły, to znalazło się kilka naprawdę ciekawych dzieł.
Odetchnęłam głęboko, gdy po przelotnym przejrzeniu wszystkich pomieszczeń nikogo nie zauważyłam. Stres i strach o wiele się zmniejszył, co nie znaczyło, że chciałabym tutaj spędzić więcej czasu niż potrzeba, dlatego szybko wzięłam się za poszukiwania. Zsunęłam worek na buty z ramienia i wyciągnęłam z niego złożoną kartkę, a przy okazji napiłam się wody, którą wzięłam z sobą. Zgodnie ze wskazówkami przeszłam z pokoju z kanapą i fotelem do tego pomieszczenia, które wydawało się najmniej uczęszczane, nie było w nim zbędnych śmieci, a i rysunków na ścianach zbyt wiele nie było. Zresztą miało ono najmniejszą powierzchnię, ale za to ogromną dziurę po oknie, która wychodziła akurat na majaczące w oddali zabudowania jakiejś wsi. Przyjrzałam się podłodze i według instrukcji czy może raczej mapy, trzecia deska od lewej strony powinna być obluzowana. Przykucnęłam przy niej, ale wcale się nie poruszyła, gdy chciałam ją podważyć. Z frustracją prychnęłam i podniosłam się wkurzona. Cały ten cyrk na marne? Wychujała mnie? W gniewie rzuciłam workiem, a ten odbił się od ściany i spadł na podłogę, gdzie swoim ciężarem podniósł przeciwną stronę deski. Myślałam, że z szoku nie zdołam się ruszyć, ale już po chwili podeszłam tam i odsunęłam drewno na bok. Rzeczywiście, w dziurze tak jak mówiła wskazówka, znajdowała się biała koperta wraz z małą karteczką, na której pisała prośba o zostawienie tego w spokoju. Nie było szans, żebym sobie odpuściła. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że jeśli stałabym tyłem do okna, to moja lewa strona byłaby do drugiej stronie pokoju. No tak, żeby nie było za łatwo.
Z niechęcią usiadłam na zakurzonym parkiecie, w myślach przeklinając na to, że będę musiała po powrocie zmienić spodnie i te, co miałam na sobie uprać. A były to moje ulubione. Jednak nogi już mnie bolały i jedynie wołały o trochę odpoczynku. Zdecydowanie nie byłam osobą wytrzymałą fizycznie. Słaba kondycja, zbyt szybko się męczyłam. Rozcięłam nożykiem zaklejoną kopertę, przynajmniej było wiadomo, że nikt tego nie ruszał, a przede wszystkim nie czytał. Wyjęłam złożony papier i go rozłożyłam. Nie byłam pewna czy chciałam to czytać, ale obiecałam jej mamie, a do tego ciekawość ciągle pchała mnie na przód. Już po przelotnym spojrzeniu na kartkę, można było zauważyć, że list, chociaż dosyć długi, nie był najdłuższy. Mieścił się na jednej stronie, a pismo było dosyć rozwlekłe, ale zgrabne. Bez dalszego wahania zaczęłam czytać i z każdym kolejnym zdaniem czułam jednocześnie żal, gorycz i gniew, wręcz wściekłość. Gdy tylko skończyłam postscriptum, zmięłam list w kulkę i rzuciłam nim przed siebie. W moich oczach krążyły łzy, ale nie miałam zamiaru pozwolić im spłynąć po policzkach. Nie dla tej szmaty.
Naprawdę, że też się nie skapnęłam, że ona jest taka tępa i niczego nie kojarzy. Nie pamięta. To nie ja zaczęłam tę całą wojnę między nami, chociaż muszę przyznać, że to ja otwarcie przypuściłam kontratak. Wszystko było jej winą. Zaczęło się, to gdy mój jedyny przyjaciel, którego znałam od dzieciaka, się w niej zabujał. Nic nie byłoby w tym takiego dziwnego, gdyby nie to, że ja się w nim podkochiwałam, ale nigdy nie miałam odwagi wyznać mu tego i wyjść z friendzonu, dlatego też po cichu zagryzałam zęby i czekałam na rozwój sytuacji. Pomimo cichego głosu zazdrości, chciałam, żeby był szczęśliwy, dlatego często mu doradzałam i popychałam na przód. Ona za to udawała niewiniątko, grzeczne dziewczę, a tak naprawdę to uwodziła wszystkich dookoła. Nie tylko mój przyjaciel na nią leciał. Rozmawiała, umawiała się, uśmiechała i śmiała jak idiotka. Robiła im wszystkim nadzieję, a potem gdy zbierali odwagę, by zaproponować związek, bezlitośnie ich odrzucała. Tak też z nim zrobiła, a ten przez dłuższy czas nie mógł się pozbierać psychicznie, chociaż nie dawał po sobie poznać. Był wrażliwą i kochaną osobą, więc mimo że ukrywał, to wszystko głęboko przeżywał. Potem musiał wyjechać z rodzicami, a ja zostałam sama z zazdrością, złamanym sercem i nienawiścią, która ciągle rosła we mnie do tej suki. Zawsze taka niby niewidoczna, a gdy przychodziło, co do czego to wszędzie się pchała. Zwracała na siebie uwagę wszystkich, chociaż ciągle się wypierała, że niby ona to taka jebana cicha myszka i nieśmiała dziewczynka. Wkurzała mnie samą swoją obecnością. Nawet nie zdawała sobie jak bardzo. Od gimnazjum dogryzałyśmy sobie nawzajem, chociaż już od podstawówki jej nie lubiłam, tylko że wtedy, chociażby ją tolerowałam.
— Ty miałaś dość?! — Podniosłam się i kopnęłam mój worek, który wylądował obok zmiętej w kulkę kartki. — Ty?!
W przypływie złości kopnęłam nawet ścianę, ale to bardziej ja ucierpiałam niż ona. Chociaż na początku nawet nie pomyślałam o bólu stopy, odzianej jedynie w znoszone trampki.
— Chciałaś pokoju? Zawieszenia broni?
Przecież byłaś osobą, na którą zwaliłam wszystko, co złe. Nienawidziłam cię z całego serca. I tylko dzięki tobie nie nienawidziłam siebie samej.

Witajcie!

Zanim dodam na bloga kolejny rozdział Niewysłanych Listów, chciałabym wszystkich moich czytelników serdecznie i szczerze przeprosić za to, że zniknęłam na około dwa miesiące i nawet się nie odezwałam czy was poinformowałam. Szczerze mówiąc nie mam wymówek, chociaż kilka powodów by się znalazło na usprawiedliwienie się, dlatego nie będę się tłumaczyć. W końcu tylko winny się tłumaczy, co nie? Jednakże moje jakże wspaniałe przyjaciółki przyleciały do mnie ze screenem ostatniego posta i zagroziły, że mnie zabiją jak czegoś nie dodam, a przede wszystkim nie napiszę i pokażę. Po części dziękuję wam dziewczyny, ale następnym razem zróbcie to w mniej agresywny sposób. Przemocy mówimy stop.
Dlatego zapraszam do czytania kolejnego rozdziału!

Jeszcze raz przepraszam :c